Już tyle czasu minęło od chwili "wielkiego kroku dla ludzkości", a niektórzy nadal nie potrafią się z tym pogodzić. Najciekawsze w tym jest to, że wśród takich ludzi pełno jest samych Amerykanów. Potwierdzają swoje teorie różnorakimi dowodami - mądrymi i nie bardzo, poważnymi lub śmiesznymi - jak przyjdzie. Niezależnie od tego wszyscy oni wyrażają jeden pogląd - nie chcą wierzyć w bajki, które wmawiają im media. Taka postawa jest godna pochwały. Człowiek jest istotą myślącą i dlatego winien sam kształtować swoje poglądy. Powinien to robić, korzystając z rzetelnych wiadomości. Zacznijmy zatem.

Nutka historyczna.

Początki "Wyścigu w Kosmos" są chyba każdemu znane. 4 października 1957 ZSRR dokonało pierwszego na świecie wystrzelenia na orbitę. Rakieta nośna R-7 konstrukcji Korolowa umieściła tam pierwszego sztucznego satelitę Ziemi - Sputnika. Potem były kolejne sputniki. Amerykanie musieli zrobić coś, żeby do wyścigu dołączyć, albowiem przodownictwo w kosmosie oznaczało przodownictwo na świecie. Włączyli się do podboju kosmosu nieudanym i ośmieszającym startem "Vanguarda". Miał on wynieść na orbitę kulkę, rozmiarów pomarańczy. Po klęsce wezwano wreszcie do pracy Wehrnera von Brauna (któremu przedtem nie pozwolono działać ze względów ideologicznych) i jego "Redstone" - konkretnie Jupiter-C, który wystrzelił "Explorera-1" na orbitę. ZSRR trzymało przewagę, wysyłając pierwszego człowieka w Kosmos, jednakże wraz ze startem programu Gemini tę przewagę zaczęło tracić. Statki Gemini w rzeczywistości potrafiły wiele rzeczy takich, których Rosjanie jeszcze nie zademonstrowali. Zmiana orbity, dokowanie w Kosmosie, loty długotrwałe i td. Ukoronowaniem sukcesu kosmicznego było lądowanie człowieka na Księżycu, które uważa się dzisiaj za jedno z największych osiągnięć ludzkości. No właśnie. Niektórzy zastanawiają się - czy rzeczywiście?

"W żadnym wypadku!" - powiadają - "to wszystko jest jednym wielkim oszustwem!" - krzyczą na cały głos, przytaczając argumenty. Niech zatem tak będzie - przeprowadźmy dyskusję. Będziemy udowadniać w sposób logiczny i w miarę możliwości naukowy sobie na wzajem swoje racje. Zobaczymy co z tego wyniknie. Argumentacja zwolenników teorii oszustwa będzie przedstawiona na niebiesko.

Poniżej przedstawiam odnośniki do konkretnych miejsc w dokumencie. Zalecam jednak czytanie od początku do końca.

  1. Różna długość cienia.

  2. Cienie nierównoległe.

  3. Podświetlenie cieni.

  4. Flaga nie rzuca cienia.

  5. Astronauta nie rzuca cienia.

  6. Jednakowa tylna sceneria.

  7. Brak gwiazd na zdjęciu.

  8. Krzyżyki za obiektami na zdjęciu.

  9. Trzepocąca flaga.

  10. Ziemia na zdjęciach.

  11. Za dobra jakość zdjęć.

  12. Litera "C" na kamieniu.

  13. Brak krateru pod lądownikiem.

  14. Niewyraźny płomień z dyszy silnika.

  15. Skafandry

  16. Promieniowanie kosmiczne.

  17. Wysoka temperatura a filmy fotograficzne.

  18. Apollo 13 nie mógł lądować, bo była noc.

  19. Komputery.

  20. ZSRR wyprzedzało USA o 10 lat.

  21. Zbyt solidny pojazd LRV.

  22. Jak lądownik w ogóle mógł latać?

  23. Doświadczenia na Księżycu.

  24. Dlaczego dzisiaj już nie latamy na Księżyc?

  25. Grunt księżycowy.

  26. Lustra laserowe, pozostawione na Księżycu.

  27. Ci, którzy wyznają teorię falsyfikacji.

  28. Dziwna śmierć 11 astronautów.

  29. Co się stało z tymi, którzy chodzili po Księżycu?

  30. Dlaczego Amerykanie albo inni nie sfotografują pozostałości na Księżycu?

Dyskusja

Ralph Rene był jednym z pierwszych, którzy zauważyli nieścisłości na zdjęciach z rzekomego Księżyca. Później temat podejmowali: specjalista fotografii David Peers i inni. Wcale nie wysysam z palca moich dowodów. Na przykład światło. Każdy wie, że na Księżycu jest tylko jedno źródło światła - Słońce. Dlatego wszystkie cienie od obiektów powinny padać w jednym kierunku. Peers zauważył, że na niektórych zdjęciach tak nie jest. Proszę spojrzeć na to zdjęcie [AP11-S69-40308], jakoby wykonane przez kosmonautów Apollo 11. Wiadomo doskonale, że Aldrin i Armstrong mniej więcej tego samego wzrostu. Dlaczego są tak różne cienie? Czyżby oświetlano z góry, jak latarnią uliczną? I kto w ogóle wykonał zdjęcie, kiedy przecież na Księżycu były zawsze tylko 2 osoby?

Po pierwsze nie jest to zdjęcie, tylko kadr z filmu. Kamera była ustawiona na module i kierowano nią z Houston. A co do cienia. Zastanówmy się jak wygląda cień od latarni ulicznej. Jest on tym dłuższy, im dalej od latarni znajduje się człowiek prawda? Tutaj jest dokładnie odwrotnie. Dlaczego zatem tak jest? Przyczyna jest jedna - nierówna powierzchnia terenu. Na rysunku poniżej znajduje się pewien model. Dwa cylindry tej samej wysokości znajdują się na różnych płaszczyznach. Jedna jest nachylona w kierunku źródła światła - druga przeciwnie. Jeżeli patrzeć z góry, cienie będą różnej długości.

 

 

 

 

No dobrze. Ale na kolejnym zdjęciu jest już totalne nieporozumienie. [AS11-40-5962]. Słońce świeci wprost w plecy osobie fotografującej, ale cień od modułu cierpi na lewoskrętność. A już oświetlenie kamieni to dopiero ciekawostka. W prawej części kadru są oświetlone z prawej, co stopniowo niweluje się w miarę przemieszczenia do lewej. Nie mogą wasze "nierówności powierzchni" NA TYLE zmienić kierunek cieni.

Całkowita racja. Nie mogą. Za to perspektywa jak najbardziej. Proszę popatrzeć na obrazek po prawej. Na nim dzieją się podobne dziwne rzeczy. Tory w prawej części kadru mocno cierpią na "lewoskrętność" co stopniowo niweluje się w kierunku lewej części kadru. A tory przecież muszą być równoległe, żeby pociągi mogły po nich sobie jeździć! Na dole pozwolę sobie przytoczyć kolejny przykład, [AS14-68-9486] który niektórzy wykorzystują, żeby udowodnić falsyfikację zdjęć księżycowych. Widzimy to samo - naturalne zejście linii równoległych w jeden punkt na horyzoncie. Dziwne jest tylko jedno -dlaczego powszechnie wiadome zachowanie linii w perspektywie może komukolwiek wydawać się nienaturalne...

 

 

 

 

 

 

OK. To jeszcze nie wszystko. Perspektywy nie perspektywy - ale. Musisz się zgodzić, że na Księżycu brak atmosfery. Nie ma powietrza - nie ma rozproszenia światła w powietrzu - dlatego wszystkie cienie powinny być smolisto-czarne. A co widzimy tu? [AS11-40-5866] Aldrin schodzi po drabince w absolutnym cieniu! Nie powinno w ogóle go być widać! Ale jest. To dlatego, że w pawilonie, gdzie podrabiali tę scenę podświetlili go dodatkowo od tyłu ujęcia.

Atmosfery nie ma - to fakt. Rozproszenia światła też nie powinno być - i nie ma. Kto powiedział, że obiekty oświetlone są tylko światłem rozproszonym? A światło odbite? Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego Księżyc świeci? Przecież nie wytwarza żadnego światła. A mimo wszystko nawet na Ziemi w noc z pełnią Księżyca możemy czytać przy jego oświetleniu. Dzisiaj nawet uczeń szkoły podstawowej odpowie na takie pytanie - Księżyc świeci światłem słonecznym, odbitym od powierzchni. Skoro światło takie dociera na Ziemię, dlaczego nie ma go być bezpośrednio na Księżycu? Światło odbite od powierzchni nawet na Ziemi może sprawić wielkie kłopoty. Alpiniści wiedzą o tym doskonale. Gdyby ktokolwiek z nich wybrał się na zimową wyprawę górską bez odpowiednich okularów przeciwsłonecznych, aby chronić oczy przed światłem odbitym od śniegu - po powrocie nie wybrałby się na żadną wyprawę już raczej na pewno. Powierzchnia Księżyca to nie śnieg - ale światła odbitego od niej jest na tyle dużo, aby rozświetlić astronautę właśnie w taki sposób. Zauważ, że jego plecy są rozświetlone słabiej, co oznacza, że światło rzeczywiście pada z ujemnym kątem w stosunku do księżycowego horyzontu. W taki sam sposób rozświetlona jest "ciemna" strona lądownika.

 

 

 

 

Dlaczego na zdjęciu [AS11-40-5875] flaga zupełnie nie rzuca cienia? Ja powiem dlaczego. Po prostu dodano ją w czasie montażu.

Tu muszę się nie zgodzić. Po pierwsze postawmy pytanie - ile cienia ma rzucać flaga? Samo płótno - dużo, tym bardziej, że Słońce jest nisko nad horyzontem. Ale jej mocowanie (aluminiowy drążek, wbity w ziemię, znaczy w Księżyc:)? Pozwolę dokonać tutaj pewnej demonstracji. Popatrzmy na cień Aldrina. Widać doskonale, że cień jego nóg jest bardzo długi. Ma to swoje przyczyny, ponieważ Apollo 11 lądowało blisko Księżycowego terminatora, zatem słońce w chwilę po lądowaniu znajdowało się bardzo nisko. Pokaże tutaj linie, które symbolizują promienie słoneczne. Zakładam przy tym, że cień nóg Aldrina kończy się zaraz za kadrem. Oto, co otrzymuję.

Jasną rzeczą jest zatem, że nawet w przypadku takiego nachylenia promieni możemy spodziewać się cienia tylko i wyłącznie pionowego drążka. Jeżeli uważnie obserwować zdjęcie z archiwum, a więc w słusznej rozdzielczości - cień jest doskonale widoczny. Poniżej przedstawiam wycinek zdjęcia z archiwum.

 

 

 

Istnieje zresztą inne zdjęcie tej samej flagi, tyle tylko, że z innego ujęcia. Można zaobserwować łatwo długość cienia. [AS11-40-5905]. Widać też ukształtowanie terenu.

No ale czekaj. Na tym zdjęciu [AS16-113-18339] poniżej nawet astronauta nie rzuca cienia! Moduł rzuca, flaga też a astronauta nie! Chyba teraz mi nie będziesz udowadniał, że to nie falsyfikat!

A popatrz uważnie. Astronauta rzuca cień jak najbardziej. Co to jest poniżej od niego i na prawo? A że nie styka się z cieniem nogami... Cóż to znany epizod. Zdjęcie przedstawia skaczącego Johna Younga. Jego partner Charles Duke trafił w ten moment, kiedy John był w powietrzu. Mmmm - znaczy nie był w powietrzu tylko w próżni:) A tutaj (2,4 MB) znajduję się fragment filmu, kiedy to John skacze a Charles robi mu zdjęcie.

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystko to jasne. Do tego jeszcze wrócimy. Teraz porozmawiajmy o innej dziwnej rzeczy. Oto prezentuję dwa zdjęcia. Jak wytłumaczysz fakt, że te całkiem inne zdjęcia posiadają identyczny tylny plan? Na pierwszym widzimy lądownik, na drugim nie ma go, za to pojawiły się jakieś skałki. W takim razie, skoro zdjęcia robiono z innych miejsc, dlaczego tylny plan jest taki sam? Ja uważam, że to po prostu dekoracja, którą wykorzystano podwójnie.

Te zdjęcia nie były robione same. Są to części panoramy Apenin, jaką astronauci Apolla 15 wykonali. Obydwie panoramy znajdują się tu: [pan1] [pan2]. Na pierwszy rzut oka tylne plany rzeczywiście są takie same, ale zdjęcie pierwsze zostało wykonane paręset metrów wlewo, co doskonale widać po nałożeniu zdjęć na siebie. Widzimy, że cały obrazek się odwraca, jak w animacji 3D.

 

 

 

W takim razie przejdźmy dalej. Proszę mi powiedzieć, dlaczego na wszystkich zdjęciach księżycowych nie widać gwiazd? Przecież na Księżycu brak atmosfery, więc gwiazdy powinny być bardzo dobrze widoczne! Ja powiem dlaczego. Po prostu w tamtych czasach NASA nie posiadała możliwości podrobić widok nieba nad Księżycem - postanowiono tego nie robić, bo nawet początkujący astronom zauważyłby fałsz.

Czyli jak? Fałsz z gwiazdami zauważyłby a brak gwiazd nie? Początkujący astronom wiedziałby, jak ono ma wyglądać a specjaliści NASA nie? Za co to za przeproszeniem podatnicy płacą? Przecież to z założenia powinno być tak, że NASA wie. Nie mówiąc już o tym, że w porównaniu z odległością nawet do najbliższych gwiazd, Księżyc jest w takiej odległości od Ziemi, że poprawkę kątową można zaniedbać. Kiedyś mierzono odległości do gwiazd, wykonując pomiary kątowe z przeciwległych części ziemskiej orbity (!) - i obliczając na tej podstawie odległość. A co to jest odległość Ziemia-Księżyc w takim porównaniu? Tak że specjalistom nawet i wysilać się nie trzeba by było.

To wszystko jasne, ale gwiazd od tego na niebie więcej się nie zrobiło.

Oczywiście, że nie. Jest bardzo prosty powód tego. Żeby go zrozumieć dziś - w dobie aparatów cyfrowych należy przypomnieć podstawy fotografii klasycznej, czyli takiej, w której używamy zwykłego filmu - a taka miała zastosowanie na Księżycu.

Film fotograficzny przy oddziaływaniu nań światłem ciemnieje. Pociemnienie jest tym intensywniejsze, im większa jest wartość tak zwanej ekspozycji. Ustalenie ekspozycji można wyrazić w sposób uproszczony H=E*t, gdzie H - ekspozycja, E - oświetlenie, t - czas naświetlania. Innymi słowy, jeżeli ekspozycja jest mniejsza od wartości progowej Hmin- pociemnienia nie będzie, jeżeli większa od innej wartości progowej Hmax - cały obszar ulegnie zaczernieniu. Po dalszym zwiększeniu ekspozycji może nastąpić tak zwany efekt solaryzacji - czyli rozjaśnienia. Przedział ekspozycji w którym błona fotograficzna ma możliwości odwzorowywania obrazu nazywa się szerokością fotograficzną. W każdym aparacie fotograficznym istnieją urządzenia do regulacji ekspozycji. Ilość światła, trafiającego na błonę ustala migawka, stopień oświetlenia reguluje przysłona. Od odpowiedniej kombinacji tych dwóch ustawień zależy jakość zdjęcia, głębia ostrości, ekspozycja i td. Nas interesuje na razie tylko ekspozycja. (odpowiednikiem przysłony w ludzkim oku jest źrenica, która spełnia to samo zadanie). Jeżeli wykonujemy zdjęcie pleneru o szerokim rozrzucie jasności - może się zdarzyć, że niektóre obszary będą całkiem czarne, niektóre zaś - całkiem białe. Dziś w celu uniknięcia podobnych nieprzyjemności możemy włączyć w aparacie demonstrację histogramu oświetlenia zdjęcia, który pokaże nam, jaka część obszaru zdjęcia znajdzie się w jakiej klasie oświetlenia. Ale tak jest dziś - 40 lat temu tego nie było. Ale zarówno dziś, jak i na początku fotografii wiadomo, że wysoko kontrastowe sceny jest bardzo ciężko odwzorować. Wejdź do salonu fotograficznego i zamów portret. Na pewno zobaczysz co najmniej 2 źródła światła - mocne, oświetlające twarz, oraz słabe rozproszone - doświetlające cienie i sprawiające, aby były w nich widoczne szczegóły. Amatorskie zdjęcia zrobione tylko z jedną lampa błyskową są o wiele gorszej jakości - brakuje perspektywy a twarz jest płaska i mało realistyczna.

Jeżeli zaś obiekt, który fotografujemy jest daleko, i doświetlić cienie nie możemy - pojawia się problem. Jeżeli na dodatek jest bardzo wysoki kontrast sceny - już w ogóle tragedia. Jeżeli stoimy w ciemnym tunelu i chcemy uchwycić wyjście, szczegóły na ścianach i szczegóły oświetlonego słońcem pejzażu - musimy bardzo dokładnie dobierać ekspozycję, aby ściany i wnętrze weszły w granicę Hmin a pejzaż na dworze - w granicę Hmax. Profesjonaliści w takim wypadku robią kilka zdjęć, odpowiednio zwiększając i zmniejszając ekspozycję w stosunku do zakładanej na początku. Ale jeżeli rozrzut oświetlenia jest za wielki - i tak nic z tego nie wyjdzie.

No i wreszcie Księżyc. Obiekty oświetlone bezpośrednio słońcem są tam nie gorzej, niż na Ziemi, za to w cieniu jest o wiele ciemniej (chodzi oczywiście o cienie na powierzchni - nie rozświetlone przez światło odbite). Współczesna aparaty potrafią automatycznie dobrać optymalną wartość ekspozycji, ale jeżeli ktoś bawił się kiedyś starszym sprzętem, w którym wszystko ustalało się ręcznie - wie jak trudno jest takie optimum uzyskać. Ustawiało się przy wartościach prostego oświetlenia słońcem najkrótszą migawkę, jaka była (1/500 albo 1/1000) i regulowało się przysłonę, patrząc na wskaźnik. Przy takiej ekspozycji oczywiste, że malutkie gwiazdeczki na niebie się nie pojawią - światło emitowane przez nich jest za słabe, aby dotrzeć do błony. Aby się pojawiły, należałoby całkowicie otworzyć przysłonę, a migawkę ustawić na parę sekund. Im więcej - tym lepiej, astronomowie robią zdjęcia nieba z migawką do kilku godzin. Między innymi ten fakt jest powodem, że profesjonaliści fotografowie astronomiczni nie śpieszą się przesiadać dziś na "cyfrówki", nawet najwyższej klasy.

A teraz można łatwo ocenić skalę wartości jasności powierzchni Księżyca i gwiazd. Jasność Księżyca -12,73, wizualna jasność najjaśniejszej gwiazdy nie niebie - Syriusz -1,58. Iloraz jasności liczy się ze wzoru Pogsona lg E2/E1=0.4(m1-m2), zatem dla Księżyca i Syriusza otrzymujemy iloraz logarytmiczny 4,46 czyli więcej niż 28800. Filmy z taką szerokością fotograficzną nie istnieją. Powierzchnia Księżyca na zdjęciach widoczna jest w pełnej krasie - czyli trafiła w optymalny obszar ekspozycji. Zdjęcia, na których zobaczymy gwiazdy to takie, w których Księżyc i astronauci - w obszarze solaryzacji błony filmowej.

Teraz nieco powiedzmy o widoczności gwiazd przez ludzi. Gwiazdy są widoczne - to fakt, przecież widzimy je w nocy z Ziemi. Ale nie zawsze tak jest. Jeżeli w polu widoczności znajdzie się jakiś bardzo jasny obiekt - oko "ustawi przysłonę" na niego i gwiazdy znikną. Nawet Armstrong mówił, że czuł się na Księżycu jak na dobrze oświetlonym boisku i nie widział żadnych gwiazd. Jeżeli ktoś nie jest przekonany teoretycznie - niech zrobi doświadczenie. Znajdźcie chętnego późnym wieczorem do zdjęcia, poproście, aby się ubrał w jasne tony i zróbcie mu zdjęcie pod latarnią. Można liczyć gwiazdy. Jak to? Nie ma czego liczyć? Ano - tylko u astronautów problem był poważniejszy, bo na Księżycu jest o wiele jaśniej, niż w nocy pod latarnią.

No dobrze. Już prawie uwierzyłem tej całej teorii, że jeśli robić zdjęcie jasnego obiektu na tle gwiazd - nie zobaczy się ich. Ale popatrz tutaj. Jest to zdjęcie, jakie zrobił Lovell uszkodzonemu SM podczas jego odłączenia. Przecież gwiazdy są! I nawet dużo!

W sumie moduł mógł być słabo oświetlony. Ale różnice i tak byłyby za wielkie. Popatrzmy uważnie na zdjęcie. Widzimy, że gwiazdy prześwitują nawet przez dyszę silnika. Żadna gwiazda nie prześwietli się przez metal. Więc to raczej nie gwiazdy, lecz uszkodzenie skanowanego zdjęcia. Tutaj znajduję się to samo zdjęcie, lecz z archiwum NASA. Lepsza odbitka - uszkodzeń nie ma [AS13-59-8500]

No dobrze. Dlaczego więc astronauci specjalnie nie wykonywali zdjęć nieba? Czy nie ciekawiło ich to?

A kto powiedział, że nie wykonywali? Astronauci Apollo 16 np. organizowali pierwsze i jedyne do tej pory obserwatorium astronomiczne na powierzchni innej planety. Zamontowali na powierzchni niewielki teleskop i podłączyli doń kamerę UV, która wykonywała zdjęcia w głębokim ultrafiolecie. Razem wykonano 178 zdjęć. Film przywieźli na Ziemię, a kamera do dziś stoi na powierzchni Księżyca. Ale to nie wszystko. Znalazłem również takie zdjęcie [AS16/10075874], popełnione przez Johna Younga, które przedstawia Ziemię w głębokim ultrafiolecie.

Na niektórych zdjęciach krzyżyki, które miały przecież znajdować się na filmie - są jakby za astronautami. Co na to powiesz?

Ciekawa sprawa. Czyli wychodzi na to, że NASA zatrudnia takich debili, że nawet krzyżyków normalnie na zdjęciach nie potrafią oni narysować. To już przesada. Krzyżyki, o których mowa były wytłoczone na cienkiej szklanej płytce, umieszczonej bezpośrednio przed filmem. Było ich 25 sztuk - 5 rzędów po 5. Robiono to, aby w czasie analizy zdjęć umieć ocenić odległości. Dziwne zachowanie zaś krzyżyków to zjawisko bardzo dobrze znane fotografom profesjonalistom. Do okoła mocno oświetlonych obiektów na zdjęciu występują prawie niewidoczne w zwykłych warunkach poświaty. Fakt tłumaczy się rozproszeniem światła w podkładzie błony filmowej, jak również w samej błonie. Z powodu tej poświaty cieniutkie linie krzyżyków (0,1mm) zamazują się dookoła jasnych obiektów, a czasami zupełnie znikają. Przykłady są tutaj. [GPN-2000-001123] [AS17-146-22296]

Wedle legendy flaga USA, którą zabierała na Księżyc każda grupa astronautów była rozciągnięta na drucie w kształcie połowy litery "T", czyli de facto flaga miała tylko jeden luźny koniec. I ten koniec pokazał, że jest rzeczywiście luźny. On tak wesoło powiewał na wietrze w "próżni" Księżyca, że aż astronauci musieli się za niego chwytać. Pewnie jakiś pieprzony murzyn-scenarzysta cały czas otwierał drzwi w pawilonie, gdzie robiono zdjęcia i robił przeciąg.

No zacznijmy od tego, że na Ziemi zapewnić bezwietrzną pogodę w zamkniętym pomieszczeniu jest bardzo prosto - wystarczy uspokoić murzynów-scenarzystów i nie tylko. A tak na poważnie, to flaga wcale nie była rozpięta na drucie, tylko na aluminiowym teleskopowym stojaku. Nie działało to dobrze. Astronauci skarżyli się, że górnego drążka nie dało się wyciągnąć do końca, w związku z czym flaga zwisała zmięta. Później doszli do wniosku, że tak prezentuje się znacznie lepiej. A co do "powiewania". Tkanina, zawieszona luźno w dół to swego rodzaju wahadło. Na ziemi jej drgania są bardzo szybko tłumione przez otaczające powietrze - oczywiście gdy nie wieje wiatr. Na Księżycu zaś raz wprawiona w ruch będzie kołysać się bardzo długo. Tutaj znajduje się film (2,8MB) ukazujący astronautów Apolla 11 zawieszającymi flagę. Rzeczywiście flaga się kołysze, kiedy którykolwiek z nich dotyka jej mocowania. Ale "księżycowy wiatr" natychmiast się uspokaja, kiedy zostawiają ją w spokoju. Pewnie zbieg okoliczności.

Załóżmy, że to prawda. W takim razie powiedz, dlaczego jest tak znikomo mało zdjęć księżycowego pejzażu z Ziemią w tle? Przecież to byłoby bardzo efektowne - krajobraz z błękitną tarczą nad horyzontem. Czyżby nie było skąd wziąć zdjęcia Ziemi do wklejenia?

Mało zdjęć - fakt ale nie znikomo. A teraz powiem dlaczego. Otóż Ziemia z punktu widzenia obserwatora na powierzchni Księżyca jest na niebie nieruchoma. Jej położenie na niebie zależy tylko i wyłącznie od miejsca obserwacji. Dzieje się tak, ponieważ okres obrotu Księżyca wokół własnej osi jest równy okresowi jego obiegu wokół Ziemi. Zatem obserwator, który znajduje się na środku widocznej z Ziemi tarczy Księżyca będzie miał naszą planetę dokładnie nad głową - jej wysokość nad horyzontem będzie równa 90o. Żadne Apollo nie lądowało zbyt daleko od centrum widocznej tarczy Księżyca w celu zapewnienia jak najlepszej łączności. Wyjątek stanowi Apollo 17, któremu do krawędzi widocznej tarczy było bliżej, niż do środka. Oto poszczególne miejsca lądowań statków Apollo:

Apollo Nazwa miejsca lądowania Szerokość Długość Data lądowania Odl. od centrum widocznej części tarczy Wysokość Ziemi nad horyzontem
11 Mare Tranquillitatis 0°41'15" N 23°26' E 20.07.1969 23,4° 66,6°
12 Oceanus Procellarum 3°11'51" S 23°23'8" W 19.11.1969 23,6° 66,4°
14 Fra Mauro 3°40'24" S 17°27'55" W 31.01.1971 17,8° 72,2°
15 Hadley Rinne 26°06'03" N 03°39'10" E 30.07.1971 26,3° 63,7°
16 Descartes 8°59'29" S 15°30'52" E 21.04.1972 17,9° 72,1°
17 Taurus-Littrow 20°9'55" N 30°45'57" E 11.12.1972 36,2° 53,8°

Jak łatwo zauważyć - tylko w przypadku Apolla 17 powstawała realna możliwość uchwycenia na zdjęciu Ziemi i księżycowego krajobrazu jednocześnie. Jednakże nawet w innych misjach kilka podobnych zdjęć wykonano. Oto one.

AS11-40-5923, AS11-40-5924, AS14-64-9191, AS14-64-9192, AS14-64-9193, AS17-134-20387, AS17-134-20461, AS17-134-20463, AS17-134-20464, AS17-134-20465, AS17-134-20466, AS17-134-20471, AS17-134-20473, AS17-137-20910, AS17-137-20911, AS17-137-20957, AS17-137-20958, AS17-137-20959.

Jakość wszystkich zdjęć z Księżyca jest zanadto dobra. Zdjęcia są idealnie skadrowane, doświetlone - ostrość jest znakomita. Przecież miały być wykonywane przez amatorów, i to jeszcze w niesprzyjających warunkach (z rąk). Co możesz na to powiedzieć?

Fotografia jako sztuka jest rzeczywiście rzeczą nie dla każdego. Ale robić dobre zdjęcia można nauczyć każdego, kto wykaże odrobinę chęci (i będzie posiadał odpowiednio dużo pieniędzy). Kupcie bardzo porządny aparat, nauczcie się nim posługiwać (nie tylko naciskać spust migawki), zamawiajcie zdjęcia nie w sklepiku w przejściu podziemnym, tylko w laboratorium - poczytajcie o fotografii - a efekty się pojawią. Nader wszystko - praktyka, praktyka i jeszcze raz praktyka.

Skoro NASA miała zamiar "wlecieć do historii", na fotografię pieniędzy nie żałowano. Po pierwsze zakupiono najnowocześniejsze i najlepsze średnioformatowe aparaty fotograficzne tamtego okresu - szwedzkie Hasselblad. Wymiar pojedynczego kadru na błonie wynosił 60x60mm (nawet dzisiaj profesjonalne lustrzanki analogowe korzystają z filmu 24x36mm). Wszyscy astronauci przeszli intensywny kurs szkoleniowy z dziedziny fotografii. Uczyli się nie tylko sztuki fotografowania jako takiej, ale również opanowywali sprawy techniczne (jak używać aparatu w grubych rękawicach skafandra, jak dobrze kadrować zdjęcie bez możliwości spojrzenia w celownik). Dlatego nie byli żadnymi "amatorami" tylko raczej profesjonalistami. Po przywiezieniu filmów najlepsi specjaliści w laboratoriach NASA wyciągali z nich wszystko, co się dało. Mimo wszystko w fotoarchiwach leży cała masa "badziewstwa" wszelakiego rodzaju. Wystarczy poszukać - rzecz jasna do prasy te zdjęcia nie trafiają, ale są też swego rodzaju ciekawostką naukową. Innych zdjęć księżycowych krajobrazów w najbliższym czasie spodziewać się trudno. Po prawej znajduje się bodajże najsłynniejsze zdjęcie z Księżyca. [AS11-40-5903] Obok zaprezentowałem zdjęcie oryginalne. Widać, że zdjęcie ucięto po bokach, a na górze dodano trochę czarnego nieba. Jak myślisz, gdyby przy wykonywaniu zdjęcia Armstrong opuścił aparat jeszcze niżej, czy byłyby szanse, aby zdjęcie było na tyle popularne? A żeby być ścisłym dodam, że astronauci wcale nie wykonywali zdjęć "z rąk" tylko raczej "z klaty" - aparaty były przymocowane do skafandrów, aby wyeliminować niezbędność trzymania ich przez astronautów.

A dlaczego wideo materiały ze wczesnych misji Apollo są złej jakości - z późniejszych zaś o wiele lepszej? Co NASA ukrywa za złą jakością?

Ciekawe, a dlaczego zdjęcia z Elvisem były marnej jakości i czarno białe, kiedy ten był młodym przystojniakiem, a potem zrobiły się ładne i kolorowe, kiedy ten zrobił się znanym narkomanem? Co ukrywają za złą jakością? (jakie pytanie, taka odpowiedź).

Na zdjęciach z rzekomego Księżyca znawcy tematu wiele razy znajdowali dziwne rzeczy, jak na przykład kamień z napisaną na nim literą "C". To jest bodajże największy argument, przemawiający za teorią falsyfikacji lotów.

To prawda. Istnieje jedno takie zdjęcie. [GPN-2000-001123] Jego fragment umieszczam poniżej. Właściwie można byłoby się zastanowić o sensie pisania po kamieniach na planie zdjęciowym, ale nie o tym teraz mowa. Jeżeli chodzi o zdjęcie, to istnieje pewna historia. Otóż jeden z założycieli portalu lunaranomalies.com Steve Troy dokonał prawdziwego dochodzenia, aby wyjaśnić, skąd na zdjęciu wzięła się owa litera. Na początku zamówił zdjęcia kadru AS16-107-17446 w kilku organizacjach NASA, między innymi w LPI (Lunar and Planetary Institute), a także w JSC (Johnson Space Center). Na przysłanych mu zdjęciach żadnych literek nie było. Po lewej - odskanowany przez niego fragment zdjęcia, otrzymanego z JSC. Jednakże literka była widoczna doskonale na niektórych zdjęciach w archiwum elektronicznym JSC. Zatem coś musiało być "nie halo". Następnie Troy udał się osobiście do specjalistów z LPI, oni zaś na jego prośbę przeprowadzili analizę bezpośrednio filmu, zawierającego kadr AS16-107-17446. Okazało się, że na filmie żadnych liter nie ma, na jednej zaś z odbitek - litera się pojawiła. Pracownicy odskanowali tę odbitkę z rozdzielczością, na jaką pozwalała ich aparatura i przysłali rezultat. Oto on. Przy badaniu tego fragmentu za pomocą lupy okazało się, że to co wzięto za literkę tak naprawdę jest włoskiem czy niteczką, która przypadkowo trafiła na papier fotograficzny przy wykonywaniu odbitki, nie przypuszczając, że wywoła takie zamieszanie. To tłumaczy, dlaczego literka pojawiła się tylko na jednej odbitce, oraz odpowiednio na jednym jej odskanowanym obrazie w archiwum JSC.

Kolejne zatem pytanie, tym razem z innej dziedziny. Logiczną rzeczą jest, aby pod silnikiem rakietowym modułu lądowania, przy lądowaniu powstał krater. A tu nic. Ani kamyka nie uleciało. Natomiast gdy widzimy na filmach start modułu wznoszącego - w powietrzu fruwają kamienie na oko 15-20 kg. Nic nie powiesz - film.

Nieprawda. W rzeczywistości wszystko miało się zupełnie inaczej. Sądząc po filmach ukazujących lądowanie - pyłu było dużo, ale ciągu silnika było o wiele za mało, aby wykopać dziurę w gruncie. Przy starcie zaś z platformy startowej żadne kamienie nie mogły się pojawić, bo struga gazów nie miała kontaktu z gruntem. A teraz - dokładnie i po kolei.

O tym, że lądujący moduł księżycowy będzie wzbijał pył domyślano się jeszcze przed realizacją programu Apollo. Ale na pewno można było stwierdzić fakt tylko bezpośrednio po lądowaniu. Stwierdzono go już około 30 sekund przed wyłączeniem silnika modułu "Orzeł" Apolla 11:

102:45:08 Aldrin: 60 stóp, w dół 2,5 [stóp na sekundę]. 2, do przodu, 2 do przodu. To dobrze.
102:45:17 Aldrin: 40 stóp, w dół 2,5 [stóp na sekundę]. Wzbijamy pył.
102:45:21 Aldrin: 30 stóp, 2,5 w dół. Niewyraźny cień.
102:45:25 Aldrin: 4 w przód. Nieco przesuwamy się w prawo. 20 stóp, połówka w dół [stóp na sekundę].
102:45:31 Kapkom (Houston): 30 sekund [do "Bingo" - sygnału, sygnalizującego wyczerpanie paliwa].
102:45:32 Aldrin: Nieco przesuwamy się w przód. To dobrze.
102:45:40 Aldrin: Sygnał kontaktu.
102:45:43 Armstrong: Wyłączenie sinika.
102:45:44 Aldrin: OK. Silnik stop.

W czasie lądowania astronauci nie mieli czasu na zastanawianie się, ale po powrocie na Ziemię Armstrong opowiadał:

"Po raz pierwszy zauważyłem, że wzbijamy pył w momencie, gdy byliśmy około 100 stóp nad powierzchnią Księżyca - zaczęła powstawać przezroczysta warstwa poruszającego się pyłu, który w niewielkim stopniu pogarszał widoczność. W miarę jak schodziliśmy w dół widoczność była coraz gorsza. Rzecz nie w tym, że utrudniło nam to wizualne ocenianie wysokości - z tym nie było problemu, raczej ocena prędkości poziomej była utrudniona. Przed oczami miałem cały czas poruszającą się warstwę pyłu i musiałem starać się patrzeć przez nią, aby dostrzec powierzchnię i ocenić prędkość poziomą. Było to dość trudne, dlatego straciłem więcej czasu na wyzerowanie prędkości, niż zakładałem na początku."

Wyzerowanie prędkości poziomej było niezbędne, ponieważ w przeciwnym wypadku moduł mógłby się wywrócić przy lądowaniu. Dlatego wzbijany pył był tutaj ważnym momentem do analizy. Strugi pyłu możemy łatwo zauważyć na filmach z archiwum NASA ukazujących moment lądowania z okna modułu księżycowego. Szczególnie dobrze widoczny jest na filmie z lądowania Apollo 16 (3,8MB). Należy zwrócić uwagę na nasilenie się zjawiska "ucieczki pyłu" spod lądownika wraz ze spadkiem jego wysokości. Zaraz po wyłączeniu silnika w ciągu jakiejś sekundy cały pył opada. Należy zwrócić uwagę również na kierunek lotu cząsteczek pyłu - struga gazów silnika rozpływa się na boki, zatem pył również. Nie ma zjawiska kłębienia się pyłu, oraz jego wznoszenia do góry co uniemożliwia zarówno jego późniejsze osiadanie na podporach (słynne "czyste podpory lądownika" - niepodważalny z pozoru argument zwolenników teorii falsyfikacji) jak i świadczy jednoznacznie o braku jakiejkolwiek atmosfery w środowisku dookoła lądownika.

A więc stwierdziliśmy obecność pyłu. Teraz zajmijmy się śladem lądownika na gruncie. Z jakiego powodu ma tam powstać szeroki i głęboki krater? Z powodu tego, że w grunt uderza struga gazów z wiszącego nad nim aparatu latającego? Tak przecież i na Ziemi bywa - proszę spojrzeć na zdjęcie. Przedstawia ono moment startu angielskiego myśliwca pionowego startu "Harrier". Siła ciągu jego silnika - około 10 ton (maksymalny ciąg silnika modułu lądującego - 4,35 tony) a mimo tego na Ziemi nie pozostawia żadnych kraterów. Chociaż pyłu jest oczywiście pod dostatkiem.

Pomówmy teraz dokładniej o module lądowania Apollo. Jak już powiedziałem, siła ciągu jego silnika wynosi 4350 kg. Ale z maksymalnym ciągiem ten silnik pracuje tylko w jednym momencie lotu - przy zejściu LM z orbity księżycowej. W pozostałych przypadkach jest to jakiś procent. Bezpośrednio zaś przed lądowaniem siła ciągu jest tylko odpowiednikiem ciężaru pojazdu - równoważy ów ciężar, aby aparat się unosił nad powierzchnią. Masa LM-a wynosi 15065 kg. Z tego 8217 kg to masa paliwa stopnia lądowania. Zakładamy, że w momencie lądowania zostaje średnio 10% paliwa (w rzeczywistości zostawało o wiele mniej). Zatem masa modułu wynosi 7669,7 kg, a jego ciężar na Księżycu odpowiednio 1242,49 kg. Więc aby utrzymać "w próżni" taki ciężar silnik musi pracować z ciągiem 1243 kg, co jest 28,6 % jego ciągu maksymalnego. Obliczmy teraz ciśnienie, jaki struga gazów silnika wywiera na grunt. Dla uproszczenia zakładamy, że gazy nie rozszerzają się na boki, więc oddziaływują na powierzchnię, równą powierzchni dyszy silnika. Średnica dyszy - 1,37 m, jej pole 1,4741 m2. Ciśnienie zatem wynosi 1242490 / 14741 = 84,2 g/cm2. Niecała atmosfera. Wystarczająco, aby wznieść pył ale o wiele za mało, żeby utworzyć jakikolwiek krater nawet w glebie, nie mówiąc już o gruncie księżycowym. Popatrzmy na zdjęcie [AS11-40-5921]. Widać na nim efekty działania silnika - krateru nie ma, pył pod silnikiem wydmuchany całkowicie, obok silnika - częściowo.

A teraz o "kamieniach 15-20 kg". Bądź ciąg silnika stopnia wznoszącego tak potężnym, aby takie kamienie unieść - i tak nie mógłby tego zrobić. Struga gazów z niego bowiem nie miała kontaktu z powierzchnią Księżyca. Uderzała w moduł lądowania, który pozostawał na Księżycu. Kawałki złocistej izolacji, którą był okryty rozlatując się dały wrażenia "kamieni". Doskonale widać to na filmie np. ze startu Apolla 14. (2MB).

A dlaczego nie widać płomienia, wydobywającego się z dyszy silnika? O tutaj np. (4MB) - widzimy domniemany start kabiny Apolla 17. Ani płomyka z silników sterujących - nie mówiąc już o silniku głównym. Moim zdaniem wszystko było sfilmowane i okraszone efektami w Hollywood.

W rzeczywistości płomień bywa różnego rodzaju. Jasność nie jest tu jedyną miarą - wiadomo, że płomień świecy jest o wiele jaśniejszy, od płomienia kuchenki gazowej. Spróbujmy jednak zagrzać wodę na płomieniu świecy i zobaczymy ile to zajmie czasu. Tak że wniosek nasuwa się sam - płomień zależy od tego, jakie paliwo się spala. Przytoczę poniżej kilka zdjęć.

     

Od lewej zaczynając widzimy najpierw rosyjską N-7, spalającą naftę w tlenie - bardzo jasny płomień, ponieważ gazy wylotowe zawierają dużo cząsteczek sadzy. Ta rozgrzana świeci bardzo jasno. Dalej jak łatwo zauważyć po napisie - "Atlantis" - odrzucane silniki SRM spalają paliwo stałe o dosyć skomplikowanym składzie: (chloran(VII) amonu (NH4ClO4) jako utleniacz (69,6% wagowo), glin (aluminium) jako paliwo (16%), tlenek żelaza jako katalizator (0,4%), polimer jako element wiążący, ciekły w czasie mieszania wiąże paliwo (12,04%) i epoksyd (1,96%)) i dają przy tym bardzo jasny płomień. Natomiast 3 główne silniki promu SSME w tym towarzystwie wypadają blado - płomienia prawie nie ma. Silniki są jednak potężne - spalają wodór w tlenie, generując przy tym ciąg 179097 kg na poziomie morza. (w próżni 213188 kg). Dalej mamy rosyjską rakietę "Proton" o silnikach z ciągiem ponad dwukrotnie większym, niż u starej N-7, jednakże spalających całkiem inne paliwo - UMDH (dimetylohydrazyna) i NO4 (czterotlenek azotu). Te elementy reagują ze sobą, eliminując niezbędność zastosowania układu zapłonowego - i spalają się bez cząstek stałych, co widać. Czwarte i ostatnie zdjęcie to start rakiety "Titan-II" ze statkiem "Gemini-11". Silniki tej rakiety pracują na mieszance, podobnej do silników rosyjskiego "Protona" - tak zwanej aerozynie-50 (1:1 UMDH i hydrozyna + NO4). Płomień jest również bardzo podobny - prawie niewidoczny na tle nieba. Zalety podobnych skomplikowanych związków chemicznych jako paliwa to temat do całkiem innej rozmowy - zarówno "Proton", jak i "Titan" były projektowane jako pociski międzykontynentalne, przenoszące głowice atomowe. Założeniem ich istnienia miało być stosowanie przechowywalnych materiałów pędnych - wodór i tlen się nie nadawały, jako łatwo parujące. Ale wróćmy do tematu. O ile w rakiecie nośnej Saturn V były stosowane jako paliwo, właśnie wodór + tlen, o tyle w statku Apollo (oraz III stopniu rakiety Saturn IVB) oraz w module księżycowym - właśnie mieszanka UMDH i innych trucizn, czyli dokładnie to, co w Titanie. A biorąc pod uwagę rozmiary i ciąg silnika stopnia wznoszącego LM - nie możemy się spodziewać jasnego płomienia po nim. Nie należy tutaj sugerować się filmem "Apollo 13" Rona Howarda, w którym oprócz tego elementu jest też wiele innych błędów. (oto wszechmogące Hollywood:)

Biorąc pod uwagę zaś silniki korekcyjne o wręcz śmiesznym ciągu - 45 kg nie powinno nas już dziwić, że i tu płomienia nie widzimy. Zresztą można to zauważyć nie tylko na księżycu, (TUTAJ) znajduje się film, ukazujące orbitalne manewry LM - CSM Apolla-11.

No a gdyby okraszano cokolwiek w Hollywood - na pewno ujrzelibyśmy płomień na pół ekranu - niech przypomnę już wspomnianego "Apollo-13".

A propos - a kto kierował kamerą, filmującą start Apolla-17? Przecież na Księżycu nie zostało nikogo! Czy Amerykanie mieli jednak jakiegoś teleoperatora samobójcę?:)

Teleoperatora oczywiście mieli, i to nie "jakiegoś", tylko całkowicie określonego - był nim Ed Fennell. Samobójcą być nie musiał, gdyż kierował z Houston kamerą, zostawioną przez astronautów na Księżycu. Moment startu był dokładnie ustalony - kierunek lotu także. Mógł więc z łatwością zadbać o wyprzedzenie czasowe (ok 3 sek), spowodowane odległością do Księżyca.

Skoro już mowa o filmach, pomówmy o klasycznych gagach filmowych. O taki na przykład - słyszymy dźwięk, kiedy astronauta jedzie pojazdem Księżycowym Rover. A przecież na Księżycu powietrza nie ma!!! Zatem nie ma jak przekazać dźwięk!. Wprost jak w "Gwiezdnych Wojnach" - w kosmosie latają statki i głośno strzelają i wybuchają. Hi-hi.

No tutaj nie zgodzę się do końca. Dźwięk przekazywany może być nie tylko przez gaz, ale także przez ciało stałe. Astronauta siedzi na fotelu - ma na sobie skafander - na skafandrze umocowany mikrofon - co tutaj dziwnego? A to wychodzi, że specjaliści z NASA w szkole fizykę olewali.

A ty od razu swoje -  Czy w NASA pracują idioci, że tego i tego nie wiedzą? Tu nie o to chodzi. W każdym filmie są błędy - popatrz na takie www.movie-mistakes.com. Tam ci nawet w takich "Gwiezdnych Wojnach" znajdą dziesiątki błędów. A przecież Lucas to nie hołota.

Oczywiście, że nie hołota. I fizykę zna on bardzo dobrze. Konferencję prasową, dotyczącą premiery "Wojen" on rozpoczynał tak: "Szanowni Państwo, ja i moi pracownicy dobrze wiemy, że w kosmosie dźwięk się nie przenosi. A teraz proszę pytania." Ale Lucas tworzył w gruncie rzeczy bajkę, która nie zabiegała i nie zabiega o doskonałą "naukowość". Widział doskonale, że bezgłośne wybuchy będą słuszne z fizycznego punktru widzenia - ale całkowicie nudne i mało porywające. Dlatego zrobił tak, jak uważał za słuszne. Widzowie zresztą nie mają mu tego za złe - siedzą i rozkoszują się widokiem. W przypadku programu Apollo rzecz ma się inaczej - filmy oglądał (i bardzo uważnie oglądał) cały naukowy świat i bądź tam jakiś błąd - zostałby z pewnością wychwycony. Co tam zresztą dźwięk - sposób przemieszczania się astronautów był nie do podrobienia w latach 60.

A jak "Apollo-13"? Przecież tam i stan nieważkości mamy doskonały - astronauci fruwają jak ptaszki. A przecież film.

Tak to prawda. W locie parabolicznym w samolocie na Ziemi można otrzymać nieważkość - na około 15-20 sekund. W tym czasie robi się ujęcie. To samo przeżywają kandydaci na astronautów, aby dowiedzieć się, co to znaczy nieważkość. Ale powtórzyć to samo z całym pawilonem filmowym, a jeszcze tak, aby kamery się nie poruszyły - to już fantastyka bardziej rozbudowana, niż "Gwiezdne Wojny". Jeżeli zaś chodzi o "Apollo-13" - tu Ron Howard przyznał, że starał się z maksymalnym realizmem odtworzyć realia lotu i wszystko inne. Ale mimo to w filmie błędy są. O płomieniach już była mowa. Jest jeszcze jeden moment, gdy astronauci cierpią z zimna w module Księżycowym. A para wodna z ust unosi się ... do góry:) W nieważkości:P Tak, że widzimy, że nawet dziś, przy wykorzystaniu najnowocześniejszych zdobyczy techniki specjaliści z Hollywood nie potrafią podrobić półtoragodzinną rzeczywistość bez błędów - nie dlatego, że są głupcami, ale dlatego, że niemożliwe jest zauważenie wszystkich detali. A wy niewiadomo dlaczego wierzycie, że potrafili 30 lat temu zmajstrować podobny wyczyn. Bądź w tych księżycowych filmach chociaż jeden niepodważalny błąd - dawno "zeszłyby z ekranu".

No dobra - zajmijmy się błędami logicznymi. Skafandry astronautów powinny być nadmuchane jak balon, skoro znajdują się w próżni. A na zdjęciach są za bardzo obwisłe. A i jeszcze jedno - jak można było ochronić się od promieniowania kosmicznego za pomocą gumowej tkaniny?

Niekoniecznie. Przecież widzimy tylko zewnętrzną część skafandra. To co w środku jest niewidoczne. A z gumową tkaniną to wysoce przesadziłeś. Skafandry były wielowarstwowe. 25 warstwowe. Skafander do podróży kosmicznej ważył 80 kg na Ziemi (razem z plecakiem) i 13 na Księżycu. Ile kosztował - Bóg jeden wie. Najbardziej wewnętrzna warstwa - rurki z chłodziwem. Dalej miękka warstwa amortyzująca, hermetyczna warstwa neoprenowa, zbrojona warstwa nylonowa, nie dająca hermetycznej warstwie rozdmuchnąć się, jak balonik, potem kilka warstw ciepłoizolacji i tkaniny szklanej, a na końcu - zewnętrzne barwione ochronne warstwy z tkaniny szklanej z pokryciem teflonowym. Tak, że ochronę zapewniały niezłą.

Tak tak - ochronę przed próżnią i zimnem. Ale nie powiedziałeś o promieniowaniu. Wedle obliczeń Ralpha Rene do ochrony astronautów, statków i filmów fotograficznych na Księżycu byłaby niezbędna warstwa ołowiu o grubości 800 mm.

Zacznę od stwierdzenia, że elektronika nie potrzebuje ochrony przed promieniowaniem kosmicznym, aby poprawnie funkcjonować. Satelity latają na różnych orbitach, sondy badają Układ Słoneczny i nawet przestrzeni poza nim - i jakoś obchodzą się bez ołowiu. A to, że nikt nie wystrzelił satelity mi nie udowodnisz:)

Jeżeli chodzi o istoty żywe - trzeba już porozmawiać poważnie. Ralph Rene przypuszczalnie liczył tak. Ciśnienie atmosferyczne na powierzchni Ziemi wynosi średnio 10 tonam na 1 m2. Gęstość ołowiu - 11,34 tony/m3 zatem cieżar atmosfery w przeliczeniu na ołów - 10/11,34 = 0,88 m. W przybliżeniu 800 mm. Tak. To, że atmosferę Ziemską w pewnym sensie możemy przyrównać do metrowej warstwy ołowiu wcale nie oznacza, że bez takiej ochrony w kosmosie żyć się nie da. Tym bardziej, że nie cała atmosfera bierze udział w ochronie przeciwko promieniowaniu, ale względnie niewielka jej część. Np na wysokości 3000 m n p m. jej grubość już jest około 30% mniejsza - a przecież i na takich wysokościach ludzie żyją. I na 5000 m tak samo. A co powiedzieć o pracownikach współczesnych transatlantyckich linii lotniczych, którzy większą część życia spędzają na wysokościach powyżej 10 km. Nie spotkałem jak dotąd stewardes w skafandrach radiacyjnych:).

Ale teraz poważnie. Zgodnie z twoim stwierdzeniem należy przyjąć, że Amerykanie wsadzili do statku 3 samobójców i wysłali ich niewiadomo gdzie, nie mając zielonego pojęcia o warunkach tam panujących. To nieprawda. I Amerykanie i Rosjanie wysyłali ogromną część sond kosmicznych (w tym w kierunku Księżyca), których zadaniem było sprawdzenie warunków zewnętrznych i określenie ewentualnych zagrożeń dla człowieka. Zacznijmy od tego, że pierwszy amerykański satelita Ziemi wykrył wysokoenergetyczne pasy radiacyjne (pasy Van Allena), składające się ze schwytanych i uwięzionych przez ziemskie pole magnetyczne protonów i elektronów. Jeżeli zaś chodzi o Księżyc - była cała seria badań bezzałogowych w ZSRR (Łuna) i kilka serii w USA (Ranger, Surveyour, Lunar-Orbiter) - były to sondy, wyposażone w całą masę aparatury naukowej. I dzięki nim naukowcy doszli do wniosku, że strumienia diabelskiej radiacji, od której należałoby się chronić wielometrowymi ścianami ołowiu na Księżycu nie ma. Wracając zaś do osiągnięć ZSRR w tej dziedzinie należy wspomnieć o pewnym ciekawym zajściu. Otóż jak wiadomo - zdjęcia odwrotnej strony naszego satelity po raz pierwszy otrzymano podczas misji "Łuna-3" w 1959 roku. Kiedy wyprawa ta była  jeszcze w planach do Korolowa przybiegł pewien naukowiec i potrząsając mu przed nosem kartkami z obliczeniami zaczął nawijać: "Nie będzie żadnych zdjęć! Promieniowanie wszystkie filmy poniszczy!" I tak dalej i tym podobne. Korolow się uśmiechał, bo już miał wówczas wyniki pomiarów promieniowania z poprzednich "Łun" i wiedział w związku z tym, że wszystko się uda. W późniejszym czasie wysłał do owego naukowca jedno z otrzymanych zdjęć z podpisem: "Zdjęcie, którego nie powinno być".

Ci, którzy planowali wyprawy "Apollo" brali oczywiście radiacyjny czynnik pod uwagę. Problem polegał na wspomnianych już przeze mnie pasach Van Allena. Doza radiacyjna przy przelocie statku przez nie musiała być zmniejszana, żeby nie zagrażała zdrowiu i życiu astronautów. Osiągnięto to zarówno przez skrócenia czasu przebywania w nich, jak i przez taki dobór orbity, aby przecinała ona pasy możliwie blisko stref biegunowych. Na zdjęciu [AS17-148-22726] widzimy potwierdzenie takiej trajektorii. W związku z powyższym oceniono, że astronauci są narażeni na dawkę  promieniowania rzędu 1 rada. Nie tak dużo - Amerykańska Agencja Energii Atomowej przyjmuje za bezpieczną dozę 5 rad/rok. Ale na samych szacunkach się nie kończy sprawa. W arsenale każdej wyprawy "Apollo" znajdowała się cała masa przyrządów do pomiarów promieniowania.

Przyrząd Pomiar Umiejscowienie
Detektor cząstek elementarnych Alfa i protonowy spektrometr (4 kanały pomiaru 15-150 MeV, 3 kanały cząstek alfa 40-300 MeV) telemetryczny przekaz pomiaru. CSM (przedział serwisowy)
Miernik radiacji Van-Allena Dozy radiacji, zatrzymanej przez skórę i tranki, telemetryczny przekaz pomiaru Moduł dowodzenia
Miernik kontroli radiacyjnej Portatywny ręczny miernik promieniowania (0,1-100 rad/h) odczyt wizualny Przenośny
Osobisty miernik radiacyjny 3 sztuki - po jednym dla członka załogi - pomiar poziomu napromieniowania (0-1000 rad) odczyt wizualny Skafandry astronautów
Pasywny miernik radiacyjny Błony emulsyjne i termolumininiscencyjne, analiza po wyprawie. Noszone przez cały czas.

Jak widać, problemu nie bagatelizowano. Analiza danych otrzymanych z powyższych przyrządów pozwoliła stwierdzić, że poziom promieniowania, otrzymanego przez astronautów życiu nie zagraża. Oto uśredniony wynik.

Dozy radiacji, otrzymane przez członków załogi misji "Apollo"
Misja Doza [rad]
7 0,16
8 0,16
9 0,20
10 0,48
11 0,18
12 0,58
13 0,24
14 1,14
15 0,30
16 0,51
17 0,55

Co nie oznacza, że problemów nie było. Po powrocie wszyscy astronauci i ich wyposażenie przechodzili wnikliwe badania i stwierdzono wiele ciekawych zjawisk - szczeliny w powłoce skafandrów na poziomie molekularnym, spowodowane oddziaływaniem promieniowania alfa, dziwne błyski w oczach astronautów przez pewien czas - przyczyny jakowych do dziś nie do końca są zrozumiałe - czyli ciekawostki i tylko. Ale na jakie ryzyko nie pójdzie odważny człowiek dla podboju kosmosu! Ale stwierdzenia niedouków, że promieniowanie w kosmosie jest silniejsze od promieniowania bomby atomowej są głęboko przesadzone.

A co z rozbłyskami Słońca? Przecież podczas takiego rozbłysku astronauci na pewno otrzymaliby śmiertelną dozę promieniowania!

To prawda. O nich nikt nie zapomniał. Rozbłyski Słońca (koronalne wyrzuty masy) są bez wątpienia śmiertelnym niebezpieczeństwem dla ludzi, znajdujących się poza ochroną atmosfery i pola magnetycznego Ziemi. Ale zacznijmy od tego, że takie zjawiska nie zachodzą codziennie. Obserwacje Słońca pozwalają z dostateczną dokładnością stwierdzić prawdopodobieństwo wystąpienia takiego rozbłysku w najbliższym czasie. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Słońce nie promieniuje wtedy we wszystkich kierunkach, ale jedynie strumieniem - zagrożenia bagatelizować nie można. Obserwacje Słońca były prowadzone wcześniej, podczas wypraw Apollo - i są prowadzone do dziś. Gdyby stwierdzono zagrożenie rozbłyskiem przy planowaniu wyprawy - zostałaby przełożona. Ale w czasie trwania programu Apollo (grudzień 1968 - grudzień 1972) miały miejsca jedynie 3 realnie groźne rozbłyski słoneczne. Miały miejsce 2,4 i 7 sierpnia 1972. I jaki "Apollo" wtedy latał?

A co z filmami? Przecież na Księżycu temperatura wynosi grubo ponad 100 stopni? Stopiłyby się i tyle.

Trzeba powiedzieć, że Słońce rzeczywiście rozgrzewa powierzchnię Księżyca podczas "księżycowego dnia" do około 120o, ale miejsca lądowań były wybierane tak, żeby leżały w pobliżu "terminatora" w czasie lądowania, czyli podczas "księżycowego poranka" - a to dlatego, żeby astronauci nie musieli łazić po kamieniach, gorących jak patelnia. Co do filmów - przypomnijmy, że w kosmosie w środowisku braku atmosfery gazowej z 3 znanych sposobów transmisji ciepła (przewodzenie, promieniowanie, konwekcja) - ma zastosowanie tylko promieniowanie. (kto nie wierzy niech kupi termos - nie to samo, ale podobne:). Przewodzenie również miałoby miejsce, gdyby astronauta wyjął film i położył go na kamieniach. Ale tego nie robiono:) A przed promieniowaniem łatwo się ochronić - wystarczy go odbijać. A teraz pytanie - jakiego koloru były aparaty u astronautów? Białe - tak jak i skafandry. I wcale nie dla dobrego wyglądu jak się okazuje.

He-he. No dobrze, to gdzie te aparaty teraz są? W ZSRR na przykład wszystkie "pamiątki" z wypraw kosmicznych przekazywane były do muzeów (kamery, aparaty, tubki z jedzeniem i td.). Nigdy zaś nie słyszałem, aby choć jeden aparat z Księżyca przekazano gdziekolwiek, choć było ich tyle, że choć jeden z pewnością można byłoby podarować?. Tylko problem w tym, że aparat ten na pewno spowodowałby powstanie masy niezdrowych podejrzeń u każdego fotospecjalisty w dzisiejszym czasie. Innego tłumaczenia, dlaczego te taniutkie aparaciki są ukrywane nie widzę.

Te "taniutkie aparaciki" były najnowocześniejszymi na ówczesny czas profesjonalnymi aparatami fotograficznymi. W PRL-u w latach 70 szwedzki "Hasselblad" było bardzo ciężko znaleźć, a u "wschodnich braci:)" kosztował około 5000 rubli - tyle co samochód osobowy. A u muzeach tego sprzętu w rzeczywistości nie ma. I wcale nie dlatego, że jest ukrywany. Po prostu wszystkie aparaty pozostały na Księżycu. Przed startem z Księżyca astronauci wyrzucili z modułu wszystko niepotrzebne - aparaty także (pozostawiając film). Sprawiedliwie sądzono, że zamiast targać trzykilogramowe Hasselblady lepiej jest zabrać więcej gruntu księżycowego. A do muzeów trafiły jedynie aparaty z modułu dowodzenia - te wróciły na Ziemię.

A gdzie leciał "Apollo-13"? Zaplanowanym miejscem jego lądowania była wyżyna Fra-Mauro - o tym wiedziano przed lotem. A po latach matematycy udowodnili, że w czasie zaplanowanego lądowania tam była "księżycowa noc" - więc astronauci nie zobaczyliby nic. Co ty na to?

W sumie, aby dziś dowiedzieć się jaką część Księżyca była w jakim czasie oświetlona nie trzeba matematyków. Tym bardziej - od biedy matematyków.

Wśród wielu komputerowych programów astronomicznych można znaleźć freeware'ową wirtualną mapę Księżyca (VMA), która pokaże nam dokładnie widok tarczy Księżyca w dowolnie wybrany przez nas dzień i godzinę. Na dodatek zawiera ona współrzędne miejsc lądowań wszystkich "Apollo". Jako, że mowa o "Apollo-13", które nie lądowało, to musimy odnaleźć miejsce lądowania "Apollo-14" z tego względu, że miejsce lądowania dostało w spadku (Fra-Mauro). "Apollo-13" startował 11 kwietnia o godzinie 1913 i nie wiemy, kiedy dokładnie powinien był lądować. Jednak z wszystkich innych misji wiadomo ile czasu minęło od startu z Ziemi do lądowania na Księżycu. Jako, że interesuje nas dolna granica czasowa, to weźmy czas "Apollo-11", który doleciał do Księżyca najszybciej - za 4,3 doby. Tak, że Apollo-13 raczej nie doleciałby do Księżyca wcześniej niż za 4 doby.

Oto, jak prezentował się Księżyc 15 kwietnia o godzinie 1913.

Jak widać - nawet w takim przypadku można byłoby się obejść bez latarki, gdyby astronautom rzeczywiście udałoby się wylądować.

W czasach wypraw "Apollo" w USA po prostu nie było komputerów, które są niezbędne do prawidłowych obliczeń i nawigacji podczas lotu na Księżyc. A ręcznie wykonać cały lot z pewnością nie było możliwe.

Powiedzmy, że jeżeli u ciebie w domu nie było komputera w latach 60 to jeszcze nie oznacza, że nie było ich w ogóle. Były. Oczywiście komputer AGC, montowany w statku Apollo był kilka razy słabszy od tego, który stoi teraz u mnie na stole (może z wyjątkiem ceny), co nie oznacza, że był całkiem nieprzydatny. Komputer montowany w lądowniku LM posiadał pamięć operacyjną 4kB, ferrytowe 15-bitowe CPU, 5000 tranzystorów  - ważył 30 kg i kosztował 150 tys dolarów. W latach 60 była to jedna z najnowocześniejszych jednostek. Ale nawet słaby komputer potrafi wykonać wiele obliczeń, jeżeli nie obciążać go rozbudowanym interfacem i nie kazać mu z tego względu rysować okienek na ekranie. Panel sterowania komputerem zawierał 19 przycisków i kilka cyfrowych wyświetlaczy, podobnych do "kalkulatorowych". Dlatego był w stanie kierować LM-em w czasie rzeczywistym. Bez problemów się nie obchodziło (przypomnijmy pamiętny sygnał "12-0-2  - przeciążenie komputera podczas lądowania "Orła"), ale radzono sobie. Natomiast skomplikowane obliczenia trajektorii były wykonywane na Ziemi a potem tylko realizowane w statku na podstawie gotowych danych. Oczywiście nie wszystko wykonywano na komputerze. Były prostsze metody również. Z innej beczki - celownik bombowca z czasów II WŚ powinien był brać pod uwagę wysokość lotu, prędkość i odległość do celu, aby obliczyć optymalną parabolę lotu. Dzisiaj taki program zajmie ze 100 kB (a jak pod Windows - to i 250:) - a wtedy radzono inaczej. Bombardier kręcił dwoma pokrętłami, ustawiając prędkość i wysokość - celownik pokazywał miejsce trafienia. I bez komputerów.

Ale przecież USA w latach 60 były w tyle za ZSRR na dziesiątek lat i tylko dzięki Von Braunowi i jego rakiecie Saturn V wyszli do przodu, co nie oznacza, że posiadali doświadczenia w innych dziedzinach, bez których nie można się obejść podczas podróży na Księżyc. Nie posiadając takiego jak ZSRR doświadczenia w użytkowaniu i pilotowaniu statków kosmicznych - za to mając rząd porażek i katastrof w kosmosie potrafili oni jakimś cudem przeprowadzić bez żadnej usterki wszystkie misje Apollo - może z wyjątkiem 13. Było to dla przodującego w kosmosie ZSRR wtedy zagadką nie do rozwiązania.

No tak. Przodujące ZSRR. Katastrofy i porażki w kosmosie. Ile się o tym nie słyszało już. Nie rozumiem, o jakim "tyle na 10 lat" mowa. W tyle na 10 lat w latach 60 to oznacza wystrzelenie satelity i człowieka w kosmos. USA wystrzeliło satelitę 3 miesiące po ZSRR a człowieka - na 3 tygodnie. Co prawda lot Sheparda nie był orbitalnym, ale w odróżnieniu od Gagarina podczas 15 min lotu zdążył on przetestować ręczne sterowanie statkiem. Oprócz programu "Apollo", który k słowu powiedzieć dopiero 11 wylądował (planowano 14) były jeszcze inne programy załogowe - Mercury i Gemini. Przy czym z okazji tego drugiego nie raz wyprzedzono ZSRR (pierwsze zbliżenie statków, najdłuższy lot, dokowanie, prace podczas spaceru kosmicznego, zmiana orbity statku, wysokość orbity, komputer pokładowy w statku kosmicznym i td.)

Pierwsze na świecie dokowanie dwóch obiektów w kosmosie wykonał 16 marca 1966 "Gemini-8" pod dowództwem Neila Armstronga (o tak - tego samego). [zdjęcie NASA] - przy okazji można policzyć gwiazdy:) Widzimy tutaj satelitę Agena, wyposażoną w moduł dokowania. Podczas tej misji nastąpiła też najpoważniejsza do tamtego czasu awaria statku na orbicie - po udanym połączeniu zespół zaczął wirowanie, które nasiliło tylko się po rozłączeniu. Przyczyną był jeden z silników manewrowych "Gemini", który zaciął się w pozycji "pełna moc". Oto jak opisywał tę sytuację w swoim raporcie Chris Kraft:

"Prędkość obrotu Gemini dochodziła do 550 stopni na sekundę. Jest to granica, po której przekroczeniu człowiek zaczyna tracić świadomość i zdolność działania. Dowódca i pilot statku Neli Armstrong zdawał sobie sprawę z ogromnego niebezpieczeństwa w jakim się znaleźli. Wyłączył wszystkie silniki Gemini i ocenił, że jedynym sposobem na uratowanie statku jest użycie dziobowych silników systemu orientacji, normalnie używanych podczas powrotu na Ziemię. Było to fantastyczne zwycięstwo człowieka nad maszyną - dowiodło, że słusznie wybierano na astronautów pilotów oblatywaczy. Bez takich zdolności dowódcy najprawdopodobniej stracilibyśmy tę załogę"

ZSRR zaś dokonało pierwszego dokowania półtora roku później - i do tego było to dokowanie dwóch automatycznych stacji "Kosmos-188" i "Kosmos-186". Załogi następnych misji Gemini - 10, 11 i 12 przećwiczyły doskonale połączenie z satelitami Agena i wykorzystały ich silniki do manewrowania w kosmosie. Dokonano też 5 spacerów kosmicznych w połączeniu z pracami w kosmosie - ZSRR miało wówczas na koncie tylko jeden. Generalnie rzecz biorąc, do rozpoczęcia programu Apollo NASA miała za sobą 14 orbitalnych lotów załogowych (4 Mercury, 10 Gemini) a ZSRR tylko 9 (6 Wostok, 2 Woshod, i jeden Sojuż, na którym zginął Włodzimierz Komarov). Pierwsze ofiary w ludziach w kosmosie Amerykanie ponieśli dopiero podczas katastrofy promu "Challenger" - tak że nie można mówić o "rzędu porażek i katastrof w kosmosie w latach 60".

Dziedziną, w której NASA rzeczywiście było w tyle za ZSRR w początkach podboju kosmosu była budowa rakiet nośnych. Było to spowodowanie opóźnieniem w rozpoczęciu prac nad nimi. Pierwsze "Redstone", "Titan" były rzeczywiście słabsze rosyjskich N-7. Dlatego statki projektowano mniejsze i lżejsze. Wraz jednak z wprowadzeniem serii "Saturn" otrzymano ogromną przewagę - która determinowała w większym stopniu zwycięstwo w wyścigu na Księżyc. Ale taki stan rzeczy ma swoje wytłumaczenie - na program kosmiczny wydano w USA 25 miliardów dolarów, tymczasem w ZSRR 4 miliardy. Ale radzieccy specjaliści doskonale rozumieli, że problemy lotu na Księżyc są ogromne, ale rozwiązywalne przy odpowiednim nakładzie pracy i pieniędzy. Dlatego uważali sukces NASA za całkiem logiczny i zrozumiały. Zastępca Korolowa na stanowisku głównego konstruktora dr nauk technicznych Miszin tak odpowiadał na pytanie redaktora gazety "Niezawisimaja Gazieta" w 30 rocznicę lądowania, o jego reakcję na wieść o lądowaniu Armstronga:

"A jaka mogła być? Pogratulowałem i tyle. Dla nas to przecież nie było żadną nowością, że wylądują. Myśmy rozumieli, że to zrobią. Wszystko na to wskazywało. A z rządem to co? Oni i tak na nas naciskali ile tylko wlezie, ale profitu z tego nie dostali. Skoro nie zdążyliśmy - znaczy że nie będziemy pierwsi. Czyli koniec wyścigu". (pełny wywiad tutaj)

Mimo faktu, że dziś większość konstruktorów rakiet w Rosji twierdzi, że w locie na Księżyc już od początku sensu wielkiego nie widziano, to nie można zaprzeczyć, że w swoim czasie robili oni wszystko, aby w ramach "otrzymanych środków" na Księżycu jednak wylądować. Generał Kamanin - główny kierownik Centrum Przygotowania Astronautów tak pisał w swoich dziennikach:

"W ciągu ostatniego roku Amerykanie osiągnęli znaczący sukces w lotach kosmicznych. "Mariner-4", "Ranger-7 i 8", "Gemini-4" i w końcu rekordowy lot "Gemini-5". Wydaje mi się, że są poważne obawy co do naszego przodownictwa i należy postawić sobie pytanie - co się stało i dlaczego Ameryka nas wyprzedza? Przez pięć lat potwierdzamy fakt, że socjalizm jest najlepszą platformą startową do lotu w kosmos - a teraz Amerykanie udowadniają nam, że to nie do końca prawda..."

Kolejny z głównych twórców radzieckiego programu księżycowego B. E. Czertok poświęcił wyścigowi na księżyc całą książkę swojej biografii. W niej o częściowo opowiada o przyczynach, które nie pozwoliły sowietom wylądować na Księżycu mimo początkowych powodzeń i przodownictwa w kosmosie. Twierdzi, że w planie technicznym mogli to zrobić, ale potrzebowano ogromnej koncentracji sił i finansów. W USA szybko ten fakt zrozumiano i NASA stało się ogniwem łańcucha, prowadzącym do sukcesu. W ZSRR a teraz już w Rosji do dziś nie istnieją oddzielne instytucje do lotów cywilnych i wojskowych. Czertok opowiada, że głównym problemem technicznym były niepowodzenia z N-1 - rakietą księżycową (zdjęcie po prawej). Mimo jej ogromu nie było finansowania, pozwalającego na testowanie poszczególnych stopni na Ziemi (jak robiono w przypadku Saturna-V w Missisipi Test Facility) tylko konstruowano całą rakietę od razu, po czym testowano ją w całości w locie. Z powodu takiego podejścia ani jeden jej start nie był udany. Saturna-V wystrzelono bez załogi tylko 2-krotnie (za drugim razem pojawił się problem z wibracją), ale cele tych misji zostały osiągnięte. Powodem takiego stanu rzeczy był wspomniany już fakt testowania wszystkiego po 10 razy zanim się cokolwiek poskłada do kupy. Innym ważnym czynnikiem powodzenia były konstrukcje silników I stopnia rakiety. North Ameriacan już w 1962 roku ukończyła budowę potężnego F-1 o sile ciągu 680 ton (w majowym teście pracował pełnym ciągiem przez 10 min - a więc dłużej, niż będzie to potrzebne). Tymczasem główny konstruktor silników rakietowych w ZSRR Kuzniecow nawet nie miał pomysłu na coś podobnego. Musiał radzić sobie z pomocą NK-15 o sile ciągu 155 ton. Dlatego Korolow zaprojektował N-1 w taki sposób, aby I stopień zawierał łącznie 30 silników. 4650 ton ciągu było o wiele za dużo, jednak przewidywano możliwe usterki silników w locie. Co prawda Kuzniecow starannie testował silniki, ale zmontowane razem odpalą dopiero w prawdziwym locie. Jak odpaliły - wiadomo.

Podsumowując - niepowodzenie Rosjan przy powodzeniu Amerykanów nie było dla nikogo żadnym zaskoczeniem, ani zagadką nie do rozwiązania i miało jasne i konkretne przyczyny. Jeżeli dla ciebie to jest zagadka - polecam "Podbój Kosmosu" T. A. Heppenheimera.

Na zdjęciach z Księżyca dziwi mnie solidna konstrukcja pojazdu LRV. W aparacie, lądującym na Księżycu każdy gram wagi się liczy - po co więc ogromne koła, błotniki, rama z rur stalowych? Według mnie prawdziwy pojazd księżycowy musiałby wyglądać jak radziecki "Łunochod" - cienkie rowerowe kółka i tak dalej. Po prostu taka machina rozleciałaby się na Ziemi i scenarzyści musieli skonstruować coś porządnego.

Jak to powiedział kapitan Nemo - "Nie należy mylić statykę z dynamiką Panie Profesorze - to może być przyczyną wielu błędów". Ale po kolei. Rury nie były stalowe, tylko aluminiowe. Błotniki są po to, po co i na Ziemi - żeby pył nie leciał. Na TYM filmie (2 MB), który ukazuje LRV podczas jazdy widać, że są bardzo przydatne. A zrobić ich inżynierowie mogliby i bardziej wytrzymałymi - w przypadku 2 misji z 3, podczas których LRV był używany - błotniki się złamały. Można zresztą zauważyć, jak astronauci dokonali prowizorycznej naprawy - zamocowali taśmą mapę rejonu lądowania. [AS17-137-20979] A ważył ten wynalazek 209 kilo na Ziemi a 35 kilo na Księżycu. Nie powiedziałbym, że szczególnie ciężka konstrukcja. A teraz ciekawostka. Masa jednego astronauty z wyposażeniem około 150 kg. Na Księżycu zatem dwóch takich będzie miało ciężar około 6 razy mniejszy niż na Ziemi - 300/6=50 kg. Nie jest to dużo. Ale w momencie, gdy ruszą i zaczną zapodawać po księżycowych górkach i kamieniach pojawią się również obciążenia dynamiczne konstrukcji. A wartość siły, z którą masa opiera się przyśpieszeniu jest stała wszędzie. Dlatego nie poprawiajmy inżynierów NASA - obliczenia konstrukcji nośnej pojazdu wykonali raczej poprawnie:) A radziecki "Łunochod" nie potrzebował takiej konstrukcji dlatego, że jego prędkość maksymalna wynosiła mniej niż 5 km/h.

Stop stop! Popatrz jeszcze raz na to zdjęcie po prawej. A gdzie ślady kół? Przecież Rover musiał jakoś trafić w to miejsce, gdzie stoi! Nie inaczej, jak przyleciał:) A najprawdopodobniej został postawiony przez ekipę filmową, a o śladach zapomniamo.

Nie powstrzymam się i wyzwę znowu ekipę filmową od idiotów. Co oni w ogóle wyrabiają? Nawet działającego pojazdu uklepać nie mogli! Muszą go teraz na rękach nosić!

Powiedzmy, że astronaucie nie rozjeżdżali sobie w ramach odpoczynku po Księżycu. Mieli dokładnie ustalony plan, co i kiedy mają robić, jakie badania wykonywać w którym miejscu, gdzie pobierać próbki gruntu i td. Więc podczas postoju łazili dookoła pojazdu tam i z powrotem. Mogli po prostu zadeptać ślady - pamiętajmy o tym, że pył wzbity przez nogę astronauty spadnie cały w pobliżu jego śladu. Ale może być też inny powód. Przyczyna, że LRV przyleciał może być też cząstkowo prawdziwa:P. Otóż ciężar pustego pojazdu na Księżycu - około 35 kilo jak już wspominałem. W większości wypadków zatem astronautom było wygodniej podnieść i obrócić pojazd, niż zawracać mechanicznie - oszczędność energii i czasu (promień zakrętu był dosyć duży).

Porozmawiajmy zatem o lądowniku. Zastanawiające jest - jak on w ogóle mógł latać. Uwaga. W module stoi dwóch ludzi w skafandrach. Usiąść nie mają gdzie. Jak jeden z nich zmieni położenie nogi - środek ciężkości się przesunie, moduł straci równowagę i się rozbije. Takie coś powinno latać jak puszczony balonik - przechylać się tu i tam i w końcu rozbić się o Księżyc.

Tu jest ziarno prawdy i odnosi się to nie tylko do lądownika. Jeżeli wektor siły ciągu silnika nie przechodzi przez środek ciężkości rakiety - rakieta zaczyna się przechylać. Ale przemieszczenie się astronautów to tutaj jeszcze nic. Większą część masy każdego statku kosmicznego stanowi paliwo. W tym wypadku - ciekłe paliwo. Przemieszcza się ono w bakach - a razem z nim środek ciężkości. Dwie i trochę tony paliwa stopnia wzlotowego to ci nie astronauta, przemieszczający nogę. A w przypadku rakiety, startującej z powierzchni Ziemi problem jest jeszcze poważniejszy - paliwo stanowi ponad 90% całej masy. Tak że tutaj dochodzimy do fundamentalnego twierdzenia, z jakowym byli zaznajomieni już twórcy V-2 - Aby rakieta zachowywała równowagę i leciała tam, gdzie trzeba należy nią kierować.

Inżynierowie rakietowi wymyślili dużo różnych sposobów, aby kierować rakietą. Można zamontować grafitowe płaszczyzny przy wylocie silnika i za ich pomocą odchylać część gazów, można wychylać strumień gazowy w całości - w tym celu silnik montuje się na przegubach (tak kierowany był Saturn) - można wreszcie zamontować dodatkowe niewielkie silniki, dostarczające bocznego ciągu (tak kierowana była np. rakieta N-7). Obowiązkowym elementem każdej rakiety jest zestaw żyroskopów, które dostarczają informacji o odchyleniu od kursu - na podstawie tych danych można przeprowadzać korekcje za pomocą wyżej wymienionych sposobów. LM posiadał 16 silników korekcyjnych RCS, które zapewniały mu stabilność w locie.

No dobrze - to, że komputer poradzi sobie z takim zadaniem to fakt - rakiety przecież latają. Ale jak mogę uwierzyć, że człowiek może ręcznie opanować podobne cudo. Kiedy LM testowano na Ziemi to prawie nie można było go opanować i bardzo szybko się rozbił a ty mi chcesz wmówić, że podobną operację na Księżycu wykonano sześciokrotnie i beż żadnej awarii! Cuda niewidy!

Na Ziemi nikt lądownika nie testował. Nie mógłby się oderwać od ziemi, gdyż silnik nie wytwarzał dostatecznie dużo ciągu, aby przezwyciężyć własny ciężar. Dlatego można było go testować - i testowano tylko w kosmosie. Podczas misji Apollo-5 testowano go bez załogi a podczas Apollo-9 i 10 - załogowo. Na Ziemi zaś latał specjalnie zbudowany dla astronautów aparat, podobny do LM. Miał on zamontowany silnik odrzutowy pionowego ciągu, który miał redukować 5/6 wagi. Ale w rzeczywistości nie było to idealne rozwiązanie. Wektor siły ciężkości jest zawsze skierowany pionowo w dół zaś w tym przypadku przy przechyle obracał się i silnik - w związku z czym składowa pionowa się zmniejszała i aparat zaczynał spadać, składowa pozioma się zwiększała i aparat zaczynał lecieć poziomo. Czyli kierowanie takim czymś było nawet cięższe, niż kierowanie prawdziwym LM. Aparatów było 4 sztuki - przy czym w toku treningów astronauci uczciwie rozpieprzyli 3 z nich. Jeden rozpieprzył własnoręcznie Armstrong. Mimo tego dzięki tym lotom a także dzięki treningom w symulatorach w Houston astronauci opanowali LM do tego stopnia, że mogli nim swobodnie latać. Kierowali w dwóch - jeden kontrolował opadanie, drugi kierunek i prędkość poziomą. A to, że komuś się wydaje, że kierowanie LM-em było niemożliwe wcale nie oznacza, że tak było. Spróbujcie pokierować ręcznie helikopterem, odrzutowcem, samolotem pionowego startu i td. Też będzie się to wydawało niemożliwe. A są ludzie, którzy robią to przez całe życie.

A jak Amerykanie w ogóle wystartowali z Księżyca? Przypomnij sobie jak startuje się z Ziemi w kosmos. Ogromna rakieta o dziesiątkach metrów wysokości i setkach ton wagi. Ogromne zbiorniki z paliwem i urządzenia startowe - tysiące ludzi, obsługujących cały proceder. A ty tu opowiadasz, że dwóch ludzi wystartowało z Księżyca w metalowej puszce o wymiarach Fiata - i to na dodatek sami bez żadnej pomocy. Fantazja.

Opowiadam w sumie nie tylko ja - inni również, ale od tego rzecz się nie zmienia. W rzeczywistości wystartować z Księżyca jest o wiele prościej, niż z Ziemi. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest rozmiar Księżyca - jego promień jest około 3,7 razy mniejszy a siła ciężkości na jego powierzchni około 6 razy mniejsza. Z tego też względu I prędkość kosmiczna (prędkość, jaką powinno posiadać ciało, aby orbitowało dookoła planety, nie spadając na jej powierzchnię) wynosi dla Księżyca 1,7 km/s (dla Ziemi 8 km/s). Czyli rozumując dalej - rakieta dla startu z Księżyca i wejścia na orbitę dookoła niego powinna nadać sobie prędkość około 5 razy mniejszą, niż na Ziemi. Ale to, że rakieta powinna rozpędzić się do 5 razy mniejszej prędkości nie oznacza, że może być 5 razy lżejsza. W rzeczywistości będzie lżejsza setki razy.

Rzecz w tym, że masa startowa rakiety zależy od jej wymaganej prędkości w taki sposób, że bardzo szybko - nieproporcjonalnie szybko rośnie przy wzroście tejże prędkości. To wprost wynika z podstawowej zależności w technice rakietowej - ze wzoru Ciołkowskiego.

Kolejną rzeczą jest brak atmosfery na Księżycu. Na Ziemi rakieta powinna posiadać zapas mocy, aby przezwyciężyć opór aerodynamiczny. Tu następuje reakcja łańcuchowa - im większa prędkość zostaje nadana rakiecie, tym większe obciążenia dynamiczne od oporu powietrza musi ona znieść. Tym samym jej kadłub powinien być dostatecznie wytrzymały - czyli cięższy. A im większa masa rakiety - tym więcej paliwa potrzebuje i tak dalej. I jeszcze do tego dochodzi masa, która musi być wyniesiona na orbitę. Na Ziemi to najczęściej kilkadziesiąt ton. A na Księżycu - para astronautów, walizka ze skałami i aparatura. Wszystko to razem powoduje, że rakieta startująca z Księżyca może mieć masę początkową około 5 ton połowa z czego - paliwo. A Saturn-V, który wynosił Apollo na orbitę miał masę około 3000 ton.

To, że astronauci startowali bez niczyjej pomocy też nie jest do końca prawdą. Na Księżycu co prawda nie mieli wsparcia - ich centrum dowodzenia znajdowało się w trzeci miliona kilometrów od nich, ale pracowało nie mniej efektywnie i skupiało niejedną setkę ludzi.

Tak na marginesie - NASA nie robiła sekretu z konstrukcji swojego lądownika (konkretnie konstrukcji zakładów Grummana). Na przykład w podręcznikach dla uczelni wyższych w ZSRR (tak już się powołuję często na ZSRR, ale wówczas było jedynym państwem, posiadającym swój program kosmiczny i stanowiącym poważnego rywala dla USA) można było znaleźć odpowiednie dane. I specjaliści, które je studiowali nie znaleźli tam nic niemożliwego. Ba - oni nawet zrobili coś, co trudniej wygląda, niż wsadzenie astronautów do puszki - maszyna, którą skonstruowali obyła się bez ludzkiego udziału. Nie jest to tematem niniejszej strony, ale można o tym sobie poczytać, jeśli ktoś chce. (Łuna-17)

Przeanalizujmy zatem program Księżycowy w najtrudniejszej jego części - lądowanie na Księżycu 15 tonowym aparatem, sterowanym ręcznie o ciągu silnika 5 ton.

Dwóch astronautów znajdują się w kabinie w skafandrach dla pracy na Księżycu. Znajdują się oni w położeniu "stojąc" - usiąść nie mają gdzie. Lądowanie przebiega w trzech etapach. I - zejście z orbity (8 min), dolot do miejsca lądowania (1,5 min) i lądowanie (ok 2 min). W przypadków pierwszych dwóch etapów kosmonauci są narażeni na przeciążenie o maksymalnej wartości 5g. Wartość siły jest skierowana w najbardziej niebezpieczny sposób - wzdłuż kręgosłupa. Zapytajcie pilotów wojskowych, czy można ustać w samolocie przy przeciążeniu 5g w ciągu 8 minut i jeszcze kierować nim. Wyobraźmy, że znajdujecie się Państwo w wodzie przez 3 dni w totalnym rozluźnieniu mięśniowym, po czym wyciągają was na ląd i przywieszają wam na plecy 320 kg ołowiu (analogia przeciążenia 5g wzdłuż kręgosłupa), ubierają was w skafander o wadze 140 kg i każą stać przez 8 minut. Usiąść nie możecie. Krew odchodzi od mózgu? Ciemno w oczach? Nie martwcie się i nie traćcie przytomności - musicie wylądować nie mającym sobie równych aparatem latającym w trybie ręcznym, patrząc przez niewielkie okienko, w które widzicie jedynie pył i nic, co jest pod tobą. Nie wychodzi? A Amerykanom wyszło 6 razy pod rząd i bez żadnej awarii. Każdy logicznie myślący człowiek powie - to niemożliwe!

Każdy logicznie myślący człowiek wyśmieje tę "analizę". Popatrzmy. Masę LM podałeś prawidłowo - około 15 ton. Ciąg jego silnika też prawie - w rzeczywistości wynosi około 4,5 tony - ale to nie ważne. Za to wartość przeciążenia - 5g jest wzięta jak to się mówi "z sufitu". Wartość tę można obliczyć bardzo łatwo na podstawie danych, jakie mamy. Druga zasada dynamiki Newtona mówi, że siła jest iloczynem masy i nadanego tej masie przyśpieszenia - z tego wynika, że przyśpieszenie (czy opóźnienie) jest niczym innym, jak ilorazem siły i masy. Po podstawieniu danych otrzymujemy wartość przyśpieszenia równą w przybliżeniu 3,3 m/s2 co jest około 3 razy mniej, niż wartość przyśpieszenia Ziemskiego (9,8 m/s2) Zatem rozumując subiektywnie - zamiast 5 krotnego przeciążenia astronauci będą odczuwać 3 krotne "niedociążenie". Oczywiście masa się zmniejsza z czasem ponieważ spala się paliwo. ale nawet wówczas (jeżeli włączymy silnik na ciąg maksymalny przy prawie pustym zbiorniku) - przeciążenie wyniesie około 0,77g. A biorąc pod uwagę, że przy podejściu do lądowania silnik pracował z 60% wydajnością to opóźnienie modułu nie przekraczało 5 m/s2. Ale 5 m/s2 i 5g to jak nie patrzeć "dwie wielkie różnice". Tak że w tym elemencie lotu ani krew astronautom nie odpływała ani w oczach im nie ciemniało z pewnością. Bezpośrednio zaś przez "przyksiężycowieniem" ciąg silnika tylko kompensował ciężar aparatu - znaczących przyśpieszeń nie następowało.

W momencie startu sytuacja kształtowała się podobnie. Masa stopnia wzlotowego około 2,2 ton i siła ciągu silnika około 1,6 ton nie pozwolą otrzymać przeciążeń większych, niż 1g, czyli subiektywnie astronauci będą zawsze ważyć mniej, niż na Ziemi.

Jeszcze kilka uwag. W okienko astronauci rzeczywiście nie widzieli tego, co było pod nimi - dlatego musieli lecieć do przodu, wybierając miejsce do lądowania. W samochodzie też nie widzimy tego, co trafia pod koła. Oczywiście lądowanie na Księżycu to nie to samo, co jazda samochodem ale astronauci nie na darmo cieszą się nieco większą sławą niż kierowcy. O kierowaniu ręcznym mowa była już powyżej - nie będę się powtarzał.

A dlaczego Amerykanie nie przeprowadzali poważnych doświadczeń na Księżycu? Przecież mogli wydobywać jakieś surowce, wykonać jakieś zabudowania? A oni tam zapodawali swoim Mercedesem, zacinali piosenki i majstrowali flagi. I nic poza tym.

Tylko dlatego, że celem programu było, aby człowiek wylądował na Księżycu i tym samym udowodnił, że jest to możliwe. Gdyby Neil Armstrong tylko dotknął stopą Księżyca po czym natychmiast by wrócił - plan i tak byłby wykonany. A eksperymenty, surowce i td.- to wszystko nie jest ciekawe dla podatnika, a dla niego powstały te wszystkie flagi, piosenki i inne ciekawostki.

Ale mimo wszystko i mimo takiego założenia dostatecznie poważne eksperymenty naukowe na Księżycu przeprowadzone były. Astronauci Apollo-11 np. zebrali około 22 kg gruntu Księżycowego i zamontowali kilka przyrządów. Warto o nich powiedzieć nieco więcej.

Były montowane podczas każdej wyprawy Apollo. 11 misja zamontowała prosty zestaw EASEP z zasilaniem od paneli słonecznych. Przepracował około 2 miesiące, dostarczając dane drogą radiową. Późniejsze misje były w stanie umieścić bardziej rozbudowane zestawy ALSEP zasilane generatorem radioizotopowym. [AS14-67-9366] Oto tutaj znajduje się na pierwszym planie. Dalej  - jednostka centralna, pokryta srebrną izolacją. Oprócz niej w skład tego zestawu wchodziły między innymi sejsmometr, magnetometr, detektor izotopowy, miernik wiatru słonecznego i wiele innych. Są połączone kablami - na zdjęciu je widać. Przeprowadzano doświadczenia sejsmiczne, dzięki którym udało się poszerzyć wiedzę o wewnętrznej budowie Księżyca. Astronauci Apolla-14, 16, 17 demonstrowali wybuchy na powierzchni za pomocą niewielkich ładunków, odczyty sejsmiczne zaś rejestrowano. Przeprowadzono też poważniejsze "bombardowania" - poczynając z misji Apollo-13 ostatni stopień rakiety nośnej Saturn IV-B był naprowadzany na tor kolizyjny z Księżycem - uderzenie 15 tonowego stopnia z prędkością 3 km/s było porównywalne z wybuchem 10 ton trotylu. O surowcach - nie zapominajmy, że przywieziono około 400 kg gruntu księżycowego. Ale o nim porozmawiamy dalej.

Astronauci Apollo-12 jak wiadomo wylądowali w około 300 metrach od wysłanej wcześniej amerykańskiej sondy Surveyor-3 po czym demontowali z niej parę części w celach późniejszego badania i przywieźli na Ziemię. Trzy instrumenty naukowe z wszystkich, jakie były montowane na Księżycu przez astronautów, dostarczają danych do dziś. Ale o nich - później.

A dlaczego Amerykanie więcej na Księżyc nie latają? Wychodzi, że 35 lat temu potrafili a dziś już nie potrafią? Ani razu na Księżycu nie byli po czasach Apollo.

Cel wysłania człowieka na Księżyc był specyficzny - była to demonstracja flagi narodowej, potęgi ustroju politycznego w konfrontacji z innym ustrojem. Na ten cel prezydent Kennedy otrzymał od Kongresu USA 25 mld. dolarów. Po osiągnięciu sukcesu finansowanie obcięto w dość znaczącym stopniu - nawet programu Apollo nie ukończono do końca. Planowano 10 lądowań, z czego 3 anulowano a 1 zakończyło się niepowodzeniem. Powtórzyć misję Apollo dziś - zadanie trudniejsze, niż się może wydawać. Dokumentacja konstruktorska została zachowana, ale wszystko było projektowane na podstawie materiałów i wyrobów ówczesnego przemysłu. Fabryki i wytwórnie, zajmujące się niegdyś budową poszczególnych stopni rakiet, pojazdów albo nie istnieją, albo zajmują się zupełnie czym innym. Elementy elektroniczne, na podstawie których budowano wszelkie systemy dawno zdjęto z produkcji. W rezultacie prawie wszystko musiano by projektować, budować, testować od początku. W rezultacie mamy podobne koszty - oczywiście pomijając inflację. A cel? Dziś kosmos nie jest już polem walki narodów. Ale mimo wszystko Chińczycy dzisiaj opowiadają o swoich planach lotów na Księżyc - zobaczymy co z tego wyniknie.

Mówisz o podobnych kosztach. Ale przecież technologia nie stoi w miejscu? To, co w 60-ch kosztowało majątek dziś będzie tanie jak barszcz.

Technologia nie stoi w miejscu - to fakt, ale to zależy od dziedziny o jakiej mówimy. Komputer AGC nie ma co porównywać ze współczesnym komputerem domowym. Ale technologia rakietowa w ciągu tych 35 lat prawie się nie ruszyła. Bardziej wydajnego paliwa, niż wtedy nie znamy. Innych zasad wyprowadzenia obiektów na orbitę też nie (kosmiczną windę nie liczę). Dlatego raczej nie ma co liczyć na znaczące obniżenie kosztów. Zresztą prom kosmiczny NASA zaczęła projektować  już w latach 70. I co? Lata do dziś.

A dlaczego wszystkie loty u Amerykanów poszły tak wspaniale? ZSRR np. 4 razy dokonywali startów rakiety księżycowej - i 4 razy ponieśli porażkę. A weź dowolny program kosmiczny - wszędzie pod dostatkiem klęsk i katastrof. Dowolny - oprócz Apollo. Nie dziwne?

Nie - nie dziwne. Bo program Apollo nie był wcale taki bezbłędny. Przypomnijmy, jak zginęli White, Grissom i Chafee w Apollo-1. O tym, jak prawie zginęli Lovell, Haise i Swigert. Drobniejszych awarii tez było pod dostatkiem - przypomnijmy jak Apollo-11 prawie rozbił się o Księżyc z powodu braku paliwa, o jego przeciążeniu komputera, o odłączeniu zasilania Apollo-12 podczas startu, o problemach z dokowaniem Apollo-14 i problemach z radarem podczas lądowania - ile to jeszcze tego było? A że większość ludzi o tym nie mówi - ich rzecz.

Rakiety zaś u NASA nie wybuchały za pierwszym razem z tego względu, że 18 z 25 mld dolarów, które dostał program Apollo poszły na naziemne testowanie sprzętu - z uwzględnieniem poszczególnych stopni rakietowych. Taka droga w końcowym rozrachunku się opłaciła - wspomnijmy rosyjską N-1. A i prom poleciał u Amerykanów za pierwszym razem. I rosyjski Buran-Energia też. Z takiego samego powodu.

Mówi się często - podstawowym dowodem na lądowanie człowieka na Księżycu jest grunt księżycowy. A gdzie dowody, że to rzeczywiście grunt księżycowy, a nie "pożyczony" z jakiegoś całkiem ziemskiego poligonu jądrowego? Albo zrobiony w laboratorium NASA na przykład?

Takie twierdzenia może wypowiadać tylko osoba, która nigdy w życiu nie zainteresowała się czymkolwiek związanym z gruntem księżycowym.

Amerykanie przywieźli z Księżyca 380 kg gruntu księżycowego. 45 kg NASA przekazało (całkiem za darmo) różnorakim instytucjom badawczym na całym świecie. Reszta została opisana i sfotografowana - i jest do dziś dostępna dla dowolnej instytucji, która wykaże gwarancję zwrotu. Wypożyczało i badało grunt wiele zasłużonych geochemików z całego świata. I ZSRR próbki też dostało - Instytut im. Wernadzkiego konkretnie. Sowieci mieli już po wyprawach Apollo-11 i Apollo-12 też swoje próbki - zebrane przez automatyczną Łunę-16. Potem grunt Księżycowy dostarczyła jeszcze Łuna-20 i Łuna-24. I specjaliści z międzynarodowym uznaniem wcale nie doszli do wniosku, że grunt zebrano na poligonie jądrowym. Przeciwnie - potwierdzono, że zarówno ich własny jak i amerykański grunt ma takie samo pochodzenie - specyficzne i z pewnością nie ziemskie.

Rzecz w tym, że przebywające przez miliardy lat w warunkach próżni, promieniowania kosmicznego i wysokiej temperatury kamienie i pył uzyskały takie właściwości, że na Ziemi podobnych sfabrykować po prostu nie sposób. A gdyby nawet byłoby to możliwe - przywieść grunt z Księżyca byłoby łatwiej i taniej.

Nie nadaremnie w leksykonie geologów po przywiezieniu regolitu z Księżyca pojawiły się nowe terminy - "anortozyt księżycowy" na przykład albo "KREEP-skały". Z tych pierwszych składa się głównie powierzchnia kontynentów na Księżycu. Te materiały rażąco odróżniają się od ziemskich anortozytów - między innymi całkowitym brakiem wodnych minerałów a przede wszystkim - wiekiem radiologicznym. Na Księżycu te skały powstały 3,7 - 4,0 mld lat temu - najstarsze Ziemskie nie wcześniej niż 2,6 mld. Nigdy wcześniej podobnych materiałów nie spotykano na Ziemi - a wymyślić i opisać nowy minerał czy nową skałę nie jest łatwo - to wam każdy geolog powie. Tym bardziej takie coś stworzyć.

To może i Amerykanie, jak Rosjanie automaty wystrzelili - a ci im grunt przywieźli?

Rosjanie otrzymali w sumie niewiele ponad 300 gr pyłu i drobnych kamyków za 3 wyprawy. Albo zbierano "łopatką" grunt z góry albo wiercono na niewielką głębokość i zbierano grunt "szklanką". Aparat, który pozbiera za raz 100 kilo gruntu i kamieni, o wadze ponad 10 kg sztuka i ładnie to posortuje ciężko wyobrazić. To jakiś gigarobot wychodzi - kto go projektował i kiedy wystrzelił? Amerykanie nawet niewielkie satelity szpiegowskie nie mogli ukryć przed ZSRR na orbicie - a tu taka maszyna w pełnej tajemnicy.

No to może oni i latali, ale nie tyle ile mówią?

Tym samym zgadzasz się z tematem tej strony. Rozmowa zakończona. A tak na serio, to istnieje pewien fakt, o którym mało kto mówi. Otóż misje Apollo-11, Apollo-14 i Apollo-15 zamontowali na Księżycu kątowe zwierciadła laserowe, które potrafią odbić promień światła laserowego, wysłanego z Ziemi. Popatrzmy na miejsca lądowania tych misji (po lewej). Widać, że nie zostały wybrane przypadkowo. Aby przy pomiarze odległości od Księżyca wyeliminować błędy, spowodowane "libracją" - lekkim "niewyważeniem" przy obrocie oraz mieć możliwość zmierzyć odległość do centrum planety zwierciadła zostały rozmieszczone w kształcie trójkąta. Tak, że każdy, kto dysponuje odpowiednim laserem z precyzyjnym naprowadzeniem (dokładność do 7 km na powierzchni Księżyca) może sobie sprawdzić odległość. A może tego nie robić - o lustrach wiedzą uczeni na całym świecie i już od 30 lat prowadzą laserową lokację Księżyca - dziś odległość jest znana z dokładnością do 2 cm. Za pomocą lokacji laserowej udało się otrzymać dane, niemożliwe do otrzymania metodami analitycznymi - poznano wielkość spowolnienia ruchu Księżyca, spowodowanego tzw. tarciem przypływowym. Okazuje się, że Księżyc oddala się od Ziemi z prędkością około 3,8 cm/rok. Sprawdzono też kilka twierdzeń z teorii względności.

No powiedzmy, że pozbierali jakoś grunt - porozstawiali lusterka za pomocą automatycznych stacji i koniec - dalej puścili film. Przecież to jest możliwe.

Nie jest. Wszystko z powodu, że z technicznego punktu widzenia wysłać człowieka w kosmos jest prościej, niż stację automatyczną. Rzecz w tym wypadku niczym nie różni się od samochodu ze zwykłym kierowcą a kierowanego zdalnie lub od samolotu z pilotem i sterowanym radiowo. Człowiek potrafi analizować sytuację na bieżąco i podejmować decyzje, których komputer nie jest w s stanie podjąć. Trudność w lotach załogowych polega na ich niebezpieczeństwie - odmówienie posłuszeństwa jednego systemu grozi katastrofą, dlatego systemy się dubluje, "tripluje" i tak dalej. Jeżeli wyłączy się zasilanie w stacji automatycznej - nic się nie stanie, jeżeli zaś w statku kosmicznym... Jeżeli zaś chodzi o sterowanie i aspekty techniczne - amerykanie nie robili z nich tajemnicy. Poczynając od programu "Merkury" były publikowane wszelkie dane, dotyczące statków kosmicznych. I co się okazało? Już w pierwszych lotach na swoim "malutkim" Mercury były wykonywane nie tylko testowe, ale również realne próby sterowania ręcznego - Glenn musiał ręcznie stabilizować statek na orbicie, ponieważ system elektroniczny nie działał. Carpenter ręcznie odpalał spadochrony i kierował opadaniem statku na nich. I ten i tamten jak to mówili nie bez zazdrości radzieccy kosmonauci "bawili się" na orbicie, przełączając system orientacji na sterowanie manualne. Najbardziej zadziwiającym był lot Gordona Coopera statkiem "Mercury-9" - kierował on ręcznie statkiem od momentu odpalenia silników hamujących do momentu wodowania z powodu błędów w systemie sterowania. I poradził sobie tak, że wszyscy zwolennicy "czarnych skrzynek" umilkli na lata - wodował z największą dokładnością spośród wszystkich statków serii Mercury. Radzieccy specjaliści byli porażeni widokiem kokpitu statku Mercury - miał około 140 różnorakich przełączników. A u nich na "Wostoku" - zaledwie parędziesiąt i koniec. Astronauta "Mercury" mógł na własne życzenie wydać dowolne polecenie dowolnemu systemowi, a nie tylko patrzeć, jak automatyka robi wszystko za niego. I to wszystko - w początkowych lotach, kiedy to nawet o lotach załogowych nic wielkiego nie wiedziano i doświadczenie było zerowe. NASA zdecydowanie "postawiła na człowieka" i takie podejście tylko umocniło się z programem Gemini i Apollo. W statku Apollo system kierowania był tak zorganizowany, że nawet w przypadku utraty całkowitej łączności z Ziemią astronauci mogli wrócić z orbity Księżyca na Ziemię.

A jeżeli wszystko miałoby przebiegać tak, jak mówisz - musiałyby być całkowicie inne pojazdy, oddzielnie projektowane, testowane, kierowane przez niezależnych ludzi. Jak to można było utrzymać w tajemnicy, jeżeli liczba pracowników NASA wynosiła wtedy 36000 a liczba kontrahentów - 376700.

Można to było zrobić. Po prostu wszystko było robione PRAWIE zgodnie z planem. Na orbicie księżycowej zaś wykonano inny plan - lądownik automatycznie zszedł na Księżyc i wykonał czynności, o których była mowa.

Mocne. Ktoś przecież musiał kierować prawdziwym Apollo, a ktoś tym sekretnym jednocześnie - w warunkach transmisji na żywo. Dobra - zakładamy, że NASA miała oddzielny i niezależny centrum kierowania lotami do tego celu. Ale wtedy przecież i wszystkie przyrządy należało wymienić na fałszywe w tym prawdziwym CKL.

Tak zrobiono.

Ciężko w to uwierzyć. Cały prawdziwy CKL trzeba wziąć pod kontrolę - wszystkie monitory, oszukiwać wszystkich pracowników i dziennikarzy. A ktoś musiał jeszcze zaprojektować, przetestować i zbudować w całkowitej tajemnicy fałszywy LM. W takim razie całą montażownię rakiet i td. trzeba też wliczyć w krąg wtajemniczonych. Więc ów krąg rozszerza się do nie akceptowalnych w przypadku takiej tajemnicy rozmiarów. A pamiętajmy o tym, że prawdziwi Amerykanie (nie emigranci) są w swej większej części bardzo uczciwym i patriotycznym narodem. Dlatego znalazłaby się z pewnością garstka ludzi, którzy nie spaliby spokojnie z myślą, że oszukują swój naród i opowiedziliby o wszystkim ONZ, mediom (ochoczym na sensacje i oszustwa) i innym. I wtedy szumu byłoby więcej, niż podczas afery z Clintonem i Lewinsky (chociaż oni robili "swoje" na osobności) i poleciałby cały rząd i całe NASA.

I dlatego nie utrzymano tego w tajemnicy - przecież my teraz o tym rozmawiamy.

No tak - ale żaden z nas w NASA nie pracował.

A Bill Kaysing? On pracował w Rocketdyne - firmie, budującej silniki rakietowe dla programu Apollo.

Porozmawiajmy o nim zatem.

Bill Kaysing - został zwolniony ze stanowiska w roku 1963 - czyli przed tym, jak Rocketdyne została zatrudniona przez NASA. Przed tym pracował na stanowisku szefa oddziału informacji technicznej - tu trzeba kwalifikacji bibliotekarza a nie inżyniera. Przedstawia poniższe dowody:

**Teoria cieni. Była o tym mowa tutaj.
**NASA zamordowała Jima Irvina. Pewnie chciał coś powiedział, ale zmarł na "atak serca". Teoria nic nie udowadnia.
**NASA wymordowała całą załogę Challengera, żeby nie opowiedziała, że w kosmosie widać gwiazdy. Racja - skoro nie możemy uniknąć podejrzeń dawajcie rozwalimy cały statek, kosztujący kilka miliardów USD i kilka istnień ludzkich. Ale będzie ciekawe - i fajerwerki się ukażą! Oprócz tego on w rzeczywistości nie rozumie, ze w kosmosie gwiazdy rzeczywiście widać. O tym było.
**Sowieci wiedzieli, że NASA oszukuje, ale milczeli, bo sami też oszukiwali. Zadziwiająca współpraca wrogich mocarstw w czasach największego natężenia "zimnej wojny". A co a propos przeszkadzało sowietom walnąć falsyfikację przed NASA, skoro sami oszukiwali? A skoro nie wyszło, to czemu nie było skandalu?
**Astronauci, którzy rzekomo byli na Księżycu nie rozmawiali ze mną - rzucali słuchawkami i nie odpisywali na listy. Widocznie coś ukrywają. No tak. Wyobraźmy sobie taką oto rozmowę telefoniczną:

Drrrrrrr-drrrrrrr.Cyk.
-    Hello! Nazywam się Neil Armstrong. Jestem byłym astronautą NASA. Całe swoje życie poświęciłem podbojowi kosmosu i jestem znany jako pierwszy człowiek, który postawił stopę na powierzchni innej planety. Z tego powodu jestem znany i lubiany na całym świecie. Z kim mam przyjemność rozmawiać?
-   
Hi! Nazywam się Bill Kaysing. Jestem zupełnie nikim. W danym momencie próbuję wypromować swoje imię w mediach na jakiś czas nazywając Pana oszustem, kłamcą i konspiratorem. Czy mógłby Pan udzielić mi trochę swojego czasu, abym mógł wydawać się ważnym? Mam nadzieję, że część Pana sławy padnie i na mnie, kiedy w wieczornym wydaniu wiadomości opowiem wszystkim o tym, jak pan okłamywał mnie podczas rozmowy telefonicznej - niezależnie od tego co Pan mi powie.
Cyk. Pi-pi-pi-pi-pi...
-   
Dziwne. Odłożył słuchawkę. Chyba ma coś do ukrycia...

Komentarz chyba zbędny. Jeszcze kilka słów o tym człowieku. Kiedy James Lovell, astronauta NASA 4 razy latający w kosmos przeczytał jego książkę  - w dosłownym znaczeniu słowa się wkurzył. Do tego stopnia, że powiedział publicznie - "Ten facet jest po prostu szurnięty. (wacky) Denerwuje mnie jego punkt widzenia. Poświęciliśmy masę czasu, żeby wylądować na Księżycu. Poświęciliśmy masę pieniędzy i pracy, aby wylądować na Księżycu. Poszliśmy na ogromne ryzyko i narażaliśmy życie w tym celu. Ja sam dwa razy latałem w kierunku Księżyca - a nie jestem z tych, co zabawiają ludzi wymysłami. Każda osoba w naszym kraju powinna być dumna, że to my dokonaliśmy tego, a nie inni. Problem Kaysinga jest taki, że naoglądał się on filmy "Koziorożec-1" i myśli, że w tym przypadku było podobnie." Mimo faktu, że Kaysing zazwyczaj nie zwraca uwagi na podobne wypowiedzi - słowo "szurnięty" obraziło go na tyle, że podał na Lovella do sądu i zażądał 10 mln odszkodowania. Sędzia jednak zadecydował, że reputacja człowieka, obwiniającego rząd USA w oszustwie, falsyfikacji wypraw księżycowych i morderstwie kosmonautów "Apollo-1" i "Chalenger" nie jest wata oznaczonej sumy - po czym zamknął sprawę.

A wy tylko o nim i mówicie. Przecież Kaysing nie jest jedynym, który twierdzi tak, a nie inaczej.

Nie jest. Oprócz niego jest jeszcze kilka osób.

David Peers - profesjonalny fotograf. Może i potrafi profesjonalnie fotografować, ale rzeczy, które twierdzi o zdjęciach księżycowych nie wytrzymuje sprawdzenia logiką. Peers nie twierdzi, że Amerykanie sfalsyfikowali lądowanie na Księżycu - twierdzi tylko, że zdjęcia i filmy z tych wypraw są z jakichś względów podrobione. Oto kilka z jego założeń:

**Cienie na Księżycu powinny być całkowicie czarne. Peers widocznie nigdy nie zastanawiał się, dlaczego Księżyc świeci. O tym była mowa tutaj.
**Cienie na Księżycu powinny być dokładnie równoległe. Peers widocznie mimo swojego zawodu nie rozumie pojęcia perspektywy. O tym też rozmawialiśmy tu.
**Błędy na zdjęciach księżycowych są popełnione z umysłem, żeby przypomnieć, że z nimi rzecz nieczysta. Peers uważa najwidoczniej, że tylko on potrafi takie "umyślne błędy" wychwycić.
**Część powierzchni Marsa na zdjęciach jest podobna do terenów Anglii, niedaleko Stonehange. Peers uważa, że to wcale nie jest przypadkiem.
**Korzystając ze współrzędnych tych wspólnych obiektów można wedle wzorów wyliczyć współrzędne "twarzy na Marsie". Współrzędne jak wiadomo są wyrażane w stopniach. Peers nie może wytłumaczyć, dlaczego przy określaniu współrzędnych marsjanie dzielili okrąg na 360 części - tak samo jak ludzie.
**Z tego wynika, że na Marsie rzeczywiście istniało niegdyś życie i starożytne cywilizacje o tym wiedziały. Jak dla mnie - z tego nic nie wynika. Jeżeli ktoś czuje się zaintrygowany pomysłami Peersa - oto jego oficjalna strona. www.aulis.com.

Ralph Rene - określa siebie mianem "inżyniera samouka". Jego dowody przemawiają za twierdzeniem, że nauka systematyczna ma jednak swoje plusy. Oto jego założenia:

**Flaga na Księżycu winna być całkiem nieruchoma, ponieważ nie ma tam powietrza. Powietrze, to nie jedyny faktor, który potrafi poruszyć flagę. Było o tym tutaj.
**Silnik LM-a powinien wykopać ogromny krater w powierzchni Księżyca. To nieprawda. Udowodnione tu.
**Na zdjęciach księżycowych powinny być gwiazdy. Logika przemawia za tym, że ich być nie powinno.
**Dla ochrony przed promieniowaniem kosmicznym skafandry astronautów powinny być wykonane z ołowiu o grubości 80 cm. O radiacji już rozmawialiśmy.
**Na zdjęciach modułu dowodzenia po wodowaniu wyraźnie widać antenę, która powinna była się spalić przy wejściu w atmosferę. Dlaczego Rene nie dojdzie do tego, że antena się wysunęła w czasie opadania na spadochronach w celu wznowienia łączności?
**LM powinien był się rozbić przy przemieszczeniu astronautów wewnątrz. O kierowaniu rakietami była mowa tutaj.
**NASA zamordowało 11 astronautów, aby zachować w tajemnicy falsyfikację lotów na Księżyc. O tym mowy nie było, ale z pewnością będzie jeszcze.

Rene jest także autorem książki "Ostatni sceptyk w nauce" w której twierdzi, że Isaak Newton i Albert Einstein byli nieukami i nic nie rozumieli w fizyce. W przeciwieństwie do jego "księżycowych dowodów", które niektórzy popierają - ta książka nie znalazła entuzjastów. Więcej na ten temat można przeczytać na jego oficjalnej stronie. www.rene-r.com

Bart Sibrel - dziennikarz, specjalizujący się w "śledztwach". Jak i przystoi dziennikarzowi nie jest on specjalnie obeznany z tematem, który krytykuje, korzystając z wypowiedzi innych. Ale posiada też kilka unikalnych argumentów:

**Loty na Księżyc były obmyślane jako czynnik odciągający uwagę od wojny we Wietnamie. Jeżeli tak, to rzeczywiste lądowanie nie jest tu wiele gorsze, niż wymyślone. Oprócz tego plany lotów księżycowych były zatwierdzone Kennedym na długo przed wojną we Wietnamie.
**NASA retuszuje swoje zdjęcia. Na niektórych usunięto błędy. Chodzi tu o słynną literę "C". Tu jest rozmowa o tym.
**Neil Armstrong nie daje mi wywiadu. Aldrin też milczy. Mają coś do ukrycia - to fakt.

Tutaj porozmawiamy dłużej. Sibrel ma ząb na Armstronga. Przez niego wyleciał z pracy w Nashville. Sibrel poprosił Armstronga o wywiad, a po tym jak dostał odmowę spróbował dostać się do mieszkania Armstronga. Został złapany przez policję i zwolniony dyscyplinarnie z pracy. A i Aldrin go nie lubi i nie udziela mu wywiadów. Ale ich można zrozumieć prawda? Czy chcielibyście rozmawiać z osobą, która publicznie obwinia was w konspiracji? Zresztą astronauci rozumieją, że upartego dziennikarza nic nie przekona i każda ich rozmowa z nim będzie wykorzystana dla kolejnego skandalu. Przy dzisiejszym poziomie techniki, dysponując półgodzinnym wywiadem na dowolny temat można spreparować taką wypowiedź, że włosy się zjeżą na głowie. I Aldrin musiałby winić sam siebie, gdyby na następny dzień po wywiadzie w Sibrelem usłyszał siebie w radio, przyznającego się w fakcie, że jest kobietą i do tego afroamerykanką.

Sibrel twierdzi, że proponował już sześciu astronautom złożyć przysięgę na Biblii, że lądowali na Księżycu, ale żaden tego nie zrobił. Tu kłamie. Większość astronautów rzeczywiście z nim nie rozmawia z w/w powodów, ale Ed Mitchell zrobił wyjątek. Sibrel zjawił się do niego do domu jako przedstawiciel kanału "Discovery", nazwał się wymyślonym imieniem, po czym wyciągnął Biblię i zaproponował Michellowi przysięgę. Michell złożył ją, po czym wyrzucił Sibrela ze swojego domu.

James Collier - również dziennikarz, co prawda już nie żyjący (zmarł w 1988 roku). Wszystko, co dotyczy Sibrela można powiedzieć także o nim. Oto jego własne pomysły:

**Zmierzyłem średnicę włazu, przez który astronauci przechodzili do LM. Astronauta w skafandrze i z plecakiem nie mógł fizycznie tego zrobić. To święta prawda. Rzecz w tym, że plecaki z wyposażeniem znajdowały się w module księżycowym.
**LRV w żadnym wypadku nie mógł zmieścić się w module Księżycowym, gdzie i dwom astronautom miejsca było mało. Oczywiście, że nie. LRV był mocowany na zewnątrz i rozkładany po lądowaniu.
Kolejne jego twierdzenia już były tutaj nie raz wspomniane.

 

Podsumowując - wszyscy teoretycy konspiratorzy mają pewne cechy wspólne. Są nimi: brak podstawowych wiadomości z dziedzin astronomii, fizyki, fotografii, ballistyki, techniki rakietowej jak również całkowite niedoinformowanie o przebiegu rzeczywistej misji Mercury, Gemini, Apollo. W ich wykonaniu możemy usłyszeć takie rzeczy, których wstydziłby się początkujący licealista. Ale niezależnie od tego i nie bacząc na nic - każdy z nich proponuje wam kupno swojej książki, kasety, płyty za jedyne .... USD, w której to on tak wspaniale głosi prawdę jedyną w swoim rodzaju. Kaysing napisał "Nie byliśmy na Księżycu", Peers jest współautorem "Ciemny Księżyc" i "Co się stało na Księżycu?". Rene napisał "NASA "oksiężycowało" Amerykę". Sibrel jest reżyserem "Śmieszny wypadek w drodze na Księżyc" a płyty i kasety z filmem Colliera "Księżyc był papierowy" jeszcze do dziś sprzedają w internecie za jedyne $19,95. Autor nie żyje, ale jego dzieło nadal przynosi zarobek. Z drugiej strony zaś żaden specjalista światowej sławy z obojętnie jakiej dziedziny nigdy nie głosił teorii falsyfikacji lądowania na Księżycu - i to jest jeden z podstawowych dowodów.

Wiele astronautów programu Apollo po jego zakończeniu zginęli przy dziwnych okolicznościach. W ciągu roku zginęło 11 osób - przy czym wszyscy w katastrofach lotniczych. Wychodzi na to, że NASA likwidowała tych, którzy nie zamierzali dotrzymywać tajemnicy.

Błędy i tylko błędy. Skąd się tylko takie twierdzenia biorą? Nie po zakończeniu programu Apollo tylko przed pierwszym lotem pierwszego statku w ramach tego programu. Nie w ciągu jednego roku, tylko w ciągu 4 lat. Z tych 11 osób 3 nie było nigdy astronautami a bezpośredni związek z Apollo miało tylko 4. Ale po kolei.

Zacznijmy od tego, że wszyscy "niezamierzający dotrzymywać tajemnicy" zginęli przed 1967 rokiem. Do pierwszego lotu na Księżyc jeszcze półtora roku a w NASA już pełną parą idzie likwidacja zdrajców. A w momencie, kiedy program ruszył astronauci ginąć nagle przestali. Chyba już wszyscy się zgadzali? W tym miejscu odpowiednie będzie wymienić po kolei wszystkich, o których mowa:

- Teodor Freeman
- Elliot See
- Charles Bassett
- Edvard Givens
- Clifton Williams
- Virgil Grissom
- Edvard White
- Roger Chaffee
- Michael Adams
- Robert Lavrence
- Russel Rogers

Trzej ostatni nie byli astronautami NASA. Adams był świetnym pilotem samolotu o napędzie rakietowym X-15 (latał nim również Armstrong). 15 listopada 1967 on osiągnął nim wysokość 81 km i tym samym zapisał się w astronautach - Amerykanie uważają za początek kosmosu wysokość 80 km. Niestety nie cieszył się on długo swoją chwałą - podczas powrotu do gęstych warstw atmosfery stracił panowanie nad samolotem. Jak bohater major Adams próbował uratować maszynę do ostatniej chwili - kiedy przyszedł czas się katapultować nie umiał dosięgnąć dźwigni z powodu przeciążenia i zginął. Major Lavrence zginął 8 grudnia 1967 roku, gdy razem z majorem USS Air Force Herbie Rover'em wykonywał lot samolotem F-104B. Pilot pomylił się podczas podejścia do lądowania i samolot uderzył w ziemię. Zarówno on, jak i Adams byli wybrani do realizacji programu lotów orbitalnych MOL, realizowanych przez Air Force, ale ze względu na fundusze program nie został rozpoczęty i do żadnego lotu w jego ramach nie doszło. Rogers zginął 13 września 1967 podczas lotu samolotem F-105. Przez całe życie nie miał nic wspólnego z NASA i lotami w kosmos.
Inni wymienieni rzeczywiście byli astronautami NASA, chociaż w kosmos zdążyło polecieć tylko 2 z nich - Grissom i White. Kapitan Ait Force Teodor Freeman trafił do NASA w 1963 roku. 31 października 1964 podczas lotu T-38 zderzył się z ptakiem i zginął. Przy czy zginął jak bohater - kiedy silnik odmówił posłuszeństwa Freeman zauważył, że jeżeli się katapultuje natychmiast to spadająca maszyna spadnie na niewielkie miasteczko. Pozostał w samolocie i wyprowadził go nad pole - ale katapultować się już nie zdążył. See i Bassett byli wyznaczeni do lotu podczas misji Gemini-9. 28 lutego 1966 roku lecieli samolotem T-38 na fabrykę McDonnel, gdzie konstruowany był statek Gemini. Przy podejściu do lądowania pilot się pomylił i zderzyli się z budynkiem fabryki. Obydwaj zginęli a 14 innych pracowników zakładów zostało rannych. Givens przyszedł do NASA w  1966 roku a zginął 6 czerwca 1967 w katastrofie lotniczej. Nie miał nic wspólnego z programem Apollo.
Zostały nam 4 osoby. Oni wszyscy byli astronautami NASA i mieli związek z programem Apollo. Major USS Navy Clifton Williams trafił do NASA w 1963 roku. Był wyznaczony do trzeciej załogi misji Apollo-7 i przechodził treningi. Całkiem możliwe, że trafiłby na Księżyc - jego partnerzy z zespołu Conrad i Gordon to zrobili. Niestety Williams zginął na rok przed pierwszym lotem Apolla - 5 października 1967 podczas lotu T-38. Co do trzech astronautów, o których jeszcze nie wspomnieliśmy - chyba każdy wie, co się z nimi stało. Przytoczę tutaj cytat z książki A. Sheparda i D. Slaytona, opisujący ten wypadek.

"Nikt nie zauważył, kiedy wszystko się zaczęło. Nie wiedziano też, co się dokładnie wydarzyło. Dotychczas nikt nie widział czegoś takiego ani nie słyszał o czymś podobnym. Trudno było to przewidzieć. Taki przebieg wydarzeń nie pojawił się nawet w najgorszych koszmarach. Nikt nie śmiał zastanawiać się nad tym, co było prawie nieuniknione.
Katastrofa, która przydarzyła się statkowi Apollo-1 przy T-minus dziesięć minut, rozpoczęła się w istocie wiele godzin wcześniej. Technik na wieży startowej rakiety Saturn sprawdził listę procedur i przebieg planowanych zadań. Zabezpieczono właz. Astronauci sie­dzieli gotowi w swoich fotelach.
 Do statku podłączono pełne zasila
nie. Ciśnienie wewnątrz kabiny rosło. W końcu osiągnęło poziom ko­nieczny do pozbycia się wszelkich zanieczyszczeń. Otwarto zawory. Do wnętrza statku napływał czysty tlen. Ciśnie­nie ulegało zmianom. Z trzyosobowej kabiny usunięto powietrze składające się z około 21%  tlenu i 79%  azotu oraz śladowej zawarto­ści innych gazów. Czujniki potwierdziły, że ciśnienie czystego tlenu w kabinie wynosi 1,1 atmosfery. Kabina, sprzęt, przewody, skafandry i narzędzia nasycono czystym tlenem.
Gdyby wszystko działało bez zarzutu, statek kosmiczny 012 nie uległby może tak tragicznym wypadkom. Ale jemu ciągle coś się przydarzało, choćby kłopoty z łącznością. Mowa tu o pojeździe kosmicznym, określonym przez jednego z in­spektorów technicznych Programu Apollo, Thomasa Barona, jako "zaniedbany i niebezpieczny". Chodziło o ten sam statek, w którym, jak powiedział główny inżynier statku Joe Shea, znaleziono dotąd ponad dwadzieścia tysięcy usterek. John Shinkle, szef Programu Apollo uważał, że zaniedbano co najmniej połowę „cholernej roboty inżynieryjnej", choć uznano ją za wykonaną. Rocco Petrone, dyrektor operacji startowych, narzekał, że statek jest nitowanym wiadrem, całkowicie nie do zaakceptowania.
I ten pojazd przez ponad pięć godzin kąpał się
w gęstej zupie stuprocentowego tlenu.
Czysty
tlen w normalnych warunkach to jeden z najbardziej niebezpiecznych i agresywnych gazów. W krótkim czasie powoduje korozję żelaza i innych metali. Jest też wyjątkowo łatwo palny. Tlen stosowano dotąd w statkach kosmicznych Mercury i Gemini. Jego użycie nie spowodowało pojawienia się problemów, więc inżynierowie z NASA przestali się martwić możliwością pożaru.

Przez ponad pięć godzin tlen wypełniający kabinę wsiąknął w powierzchnie wszystkiego, co się tam znajdowało, od rzeczy plastikowych po papierowe, od osłon niemetalicznych po aluminiowe i wykonane z materiału - dosłownie we wszystko. Wżarł się w zewnętrzne poziomy molekularne materiałów i jakby czekał tylko na podpalenie. Pod fotelem, na którym leżał Gus Grissom, przebiegały zwoje rozmaitych kabli. Niektóre z nich zasilały poszczególne systemy statku 012. Inne podłączone do kombinezonów załogi, umożliwiały kontro­lę lekarską i zachowanie łączności. Zamiast umieścić kable w jednej ochronnej tubie, powiązano je ze sobą i sczepiono plastikowymi klamrami Były luźno połączone. Ciągle je przesuwano, potrącano, popychano, upychano i deptano. Część z nich wskutek tarcia straciła izolację. Straszny bałagan.
Jeden z pozbawionych osłony kabli tarł o fotel dowódcy Apolla 1.
Kabel był ciągle pod napięciem. Iskrzył!
W końcu spowodował zapłon. W mgnieniu oka małe spięcie elektryczne przerodziło się w potężną nawałnicę ognia, pożerającego nasiąknięte tlenem wnętrze kapsuły.
W jednej chwili w kabinie statku rozhulał się potężny ogień, się­gając niepohamowanie po wszystko, co dał radę ogarnąć. Slayton i Petrone błyskawicznie uświadomili sobie, że ich świat nie będzie już taki jak dawniej. Monitory i urządzenia pokazywały piekło. Dekę, rzucając okiem na przyrządy pomiarowe, zauważył, że do kombinezonów dostar­czano właśnie olbrzymi zapas tlenu. Zepsuły się mierniki wskazujące natężenie prądu elektrycznego. Linie widoczne na monitorach dziko falowały. Wskazówki zbliżały się na przemian do początku i końca skali. Wskaźniki temperatury przekroczyły skalę. Przestał działać radar; rozłączył się w ułamku sekundy.
Przerażenie ścisnęło wszystkich za gardło. Deke, Rocco i inni nie potrafili wydobyć z siebie słowa; jedynie patrzyli, wstrząśnięci. Koszmary ze snów Deke'a działy się na jawie. Monitory lekarzy pokazały gwałtowne przyspieszenie tętna u Eda White'a. Widać było szarpanie się pilotów. Dochodziło stłumione, bardzo dalekie wołanie. Wydawało się, że docierało zewsząd, tylko nie z nowoczesnego statku kosmicznego. Ale wkrótce w słuchawkach rozległ się krzyk:

- Ogień! - wrzeszczał Ed White
.
Zaraz potem słychać było głęboki, łatwo rozpoznawalny głos Gu
sa Grissoma, który krzyczał do swoich najbliższych przyjaciół:

- Mam pożar w kabinie!

- Ogień! - zawołał też Roger Chaffee.

Kolejne słowa docierały zniekształcone. Wreszcie usłyszano prośbę:

- Wyciągnijcie nas stąd!

Potem nikt już nie potrafił zrozumieć, co mówiono. Krzyk i - cisza."

Nie uratowano żadnego z nich. Mieli polecieć na Księżyc - teraz nie pozostało już nic. Takie są fakty. Fakty nie są zadziwiające. Nie wyglądają też na umyślnie spowodowane. Są lepsze sposoby usunięcia z drogi ludzi, niż katastrofy lotnicze i podpalenie statku kosmicznego. Ciężko jest podrobić błąd przy lądowaniu - wtedy pilot steruje ręcznie więc musiałby sam się zabić, tym bardziej zderzenie z ptakiem. I zupełnie bez sensu jest zabijanie ludzi, zupełnie nie mających nic wspólnego z programem Apollo. Wszystko powyższe świadczy o jednym, że zawód pilota oblatywacza czy astronauty nie jest najbezpieczniejszym z możliwych. Ci, którzy się nim zajmują wiedzą to doskonale.

A co się stało z tymi, którzy rzeczywiście byli na Księżycu?

Wiadomo o tym doskonale. Spośród 12 ludzi, którzy chodzili po Księżycu na dzień dzisiejszy zmarło trzech. Charles Conrad, dowódca Apollo-12 rozbił się na motocyklu w 1999 roku, mając 69 lat. Alan Shepard, dowódca Apollo-14 i pierwszy Amerykanin w kosmosie zmarł na białaczkę w 1998 roku mając 74 lata. James Irwin, pilot lądownika Apollo-15 zmarł na atak serca w wieku 61 lat - w 1991 roku. Pozostali żyją i mają się dobrze - a John Young nadal pracuje w NASA. Czym się zajmują inni?

- Neli Armstrong - biznesmen, mieszkający w Lebanon
- Edwin Aldrin - prezydent 3 przedsiębiorstw w Los-Angeles i szef Zgromadzenia Dyrekcji Międzynarodowego Towarzystwa Kosmicznego.
- Alan Been - malarz, mieszkający w Houston (rysuje tylko na tematy kosmiczne)
- Edgar Mitchell - mieszkający na Florydzie założyciel i prezydent stowarzyszenia, badającego naturę świadomości.
- David Scott - konsultant do spraw kosmosu, mieszkający w Manhattan Beech - California.
- John Young - dyrektor techniczny NASA w Houston.
- Charles Duke - biznesmen, mieszkający w Texasie.
- Judgin Cernan - dyrektor "Johnson Ingenering" w Houston.
- Harrison Schmitt - były senator USA, mieszkający w New-Mexiko.

To dlaczego Amerykanie nie sfotografują modułów na Księżycu? Wszyscy uwierzyliby tym samym w lądowanie.

Czyli wychodzi, że tysiące zdjęć z Księżyca, setki minut rozmów i godziny filmów, setki kilogramów gruntu księżycowego i td. to nie jest dowód, a jedno zdjęcie teleskopu będzie? Ale nawet, gdyby tak było nie da się tego zrobić - do tego LM-y są za małe. Zwierciadło teleskopu Mount-Palomar o średnicy 5 metrów potrafi ukazać obiekty o średnicy 50 metrów na powierzchni Księżyca. A lądowniki są o wiele mniejsze.

A Teleskop Kosmiczny Hubble? On przecież dostrzeże!

A przecież Hubble też do NASA należy! Więc skoro NASA według was podrobiła tysiące zdjęć z lądowań, to co poradzi na to jedno zdjęcie dziś, gdyby nawet powstało. Do tego zwierciadło ma u niego średnicę 2,4 metra - to mniej więcej rozdzielczość 100 metrów na Księżycu.

A satelity szpiegowskie?

Te latają dookoła Ziemi i z Księżycem nie mają nic wspólnego. Gdyby jakiś szpieg latał dookoła Księżyca... Była taka misja w 1994 roku. Program "Clementine" zakładał fotografowanie powierzchni i inne zadania na orbicie Księżycowej. Na jednym z jego zdjęć można dostrzec ślady lądowania Apollo-15. Jest to punkt "A" na zdjęciu. A punkty "B" i "C" są widocznie nowopowstałymi kraterami. Tutaj [AS15-87-11718] znajduje się zdjęcie obszaru lądowania, które wykonała załoga Apollo-15 z wysokości 12 km. A tutaj znajduje się plan miejsca lądowania. Można porównać.

Zresztą za kilka lat Chińczycy planują lądowanie na Księżycu. Zobaczymy, co powiedzą. Chociaż już słyszę w uszach teorie o falsyfikacji ich lądowania, umowach z NASA bądź inne tego rodzaju bzdety. Albo teorie o ustawieniu makiet na Księżycu. Obawiam się, że pytanie o środkach na ten projekt i o sposobie zachowania tajemnicy nie będzie miało sensu.

Dlaczego w takim razie wychodzi, że ludzie wierzą w takie bzdety?

Nie jestem psychologiem, ale spodobało mi się pewne określenie, jakie znalazłem na stronie www.skeptik.net:

- Większość ludzi jest łatwowierna - uwierzą we wszystko, co powie inny bez włączenia własnego mózgu.
- Ludzie lubią myśleć, że wiedzą coś ważnego - od tego uważają siebie za mądrych .
- Ludzie lubią myśleć, że inni są głupsi od nich - szczególnie, jeżeli inni milczą na ten temat.
- Ludziom podoba się, kiedy znają "tajemnice rządowe" - szczególnie w Stanach ten trend jest popularny.
- Ludzie mają bujną wyobraźnię - tak już niestety jest.

 

Zakończenie.

Niektórzy uważają, że najlepszym sposobem na zakończenie artykułu jest zadanie pytania retorycznego. Może i prawda. Moim skromnym zdaniem cała teoria falsyfikacji nie wytrzymuje jednego prostego pytania: Po co? Tak się składa, że człowiek w zasadzie nie popełnia czynności, które nie przynoszą mu korzyści, bądź jeżeli nie zależy mu na tym, aby te korzyści odniosła inna osoba. Dlatego można zadać owe pytanie - najprostsze z możliwych i nie pisać całego tego artykułu. Zwolennikowi teorii cieni można powiedzieć: "Dobrze - niech będzie, że Amerykanie podrobili zdjęcia. Niech będzie, że nierównoległe cienie są wskazówką, że zastosowano kilka reflektorów na planie. Ale po co? Gdzie są wtedy poszczególne cienie składowe? Dlaczego reflektor oświetla kierunkowo tylko jeden kamień? Usunięto cienie? Dobrze, to co to dało? Nie prościej byłoby przymocować jedną lampę do sufitu, imitującą Słońce?" Zwolennikowi teorii "wiatru na Księżycu" można powiedzieć: "Dobrze - załóżmy, że wszystko sfilmowane. Ale po otwierać drzwi? Po co robić ruch powietrza? Czy nie lepiej tego nie robić i nie wzbudzać podejrzeń?" Można też zadać inne pytania, dotyczące ogólnie teorii falsyfikacji:

Po co sześć lądowań? Przecież to oznacza sześć razy więcej zdjęć, filmów, nagrań rozmów do podrobienia. Sześć razy więcej gruntu do pozyskania. Trzy lustra laserowe zamiast jednego. Sto razy więcej pracy. Po co długie EVA? Przecież można wypuścić astronautę na 10 minut i odlecieć. Po co transmisje na żywo? Przecież to kolejne niebezpieczeństwo ujawnienia prawdy. Po co tyle zdjęć? Przecież można było zrobić 4 zdjęcia, tłumacząc się czymkolwiek i dopieścić je tak, żeby nikt nic nie wychwycił. A cel zawsze będzie osiągnięty w oczach innych - człowiek wylądował na Księżycu.

Można zadać jeszcze wiele takich pytań. A odpowiedź z punktu widzenia kierownika programem falsyfikacji może być tylko jedna - takiej potrzeby nie ma. Podjęcie tych czynności nie ma większego sensu i spowoduje tylko niepotrzebną stratę czasu, pieniędzy - spowoduje też wzrost ryzyka ujawnienia całej sprawy. Takie pytania powinien zadać sobie każdy myślący człowiek, zastanawiający się nad teorią falsyfikacji lądowania na Księżycu. I wówczas nie będzie potrzeby, aby do tej strony powracać w przyszłości.


Powrót do strony głównej

 

copyright (c) 2006 by Wlodzio_Boss